Z Borisem Beckerem w Monachium rozmawiał Maciej Baranowski
- Nie mogę mieć pretensji o ludzi za to, że mnie trochę czasem męczą - byłem dobry, moja wina (śmiech).
- Błąd - byłem tylko tenisistą, to media zrobiły ze mnie swój cel, ja o to nie zabiegałem.
- Nie samym sportem człowiek żyje, mam teraz dużo czasu, mogę robić, co chcę. Poza tym mam dzięki temu okazję pogadać z tak różnymi ludźmi jak gwiazda Formuły 1 Lewis Hamilton czy muzyk Dave Grohl.
- Przesada. Ja jestem fanem tenisa, a naprawdę rzadko oglądam Beckera. A na serio, nie chcę umniejszać swoich zasług, ale robienie ze mnie legendy trochę mnie zaskakuje. Niedługo skończę dopiero 40 lat, a legenda to ktoś znacznie starszy, więc na bycie nią mam jeszcze czas.
- Przecież nie robię z siebie pionka tenisa, mówiłem już, że byłem dobry, prawda? (śmiech). Ale ciężko mi mówić o swoich sukcesach. One mówią chyba same za siebie.
- To akurat sukces, którego nie zapomnę, choćby dlatego, że chyba każdy mnie o niego pyta. Jechałem do Londynu bez jakichkolwiek nadziei, przecież nie byłem nawet rozstawiony. W dodatku obawiałem się trochę publiki, wiadomo - Niemiec w Londynie nie może czuć się dobrze, historii nie zmienię. Tymczasem z każdym wygranym gemem czułem, że mogę wszystko. Proszę mi wierzyć, ja na finał wyszedłem na zupełnym luzie.
- Udawałem. W ogóle uważam, że opanowanie to w tenisie połowa sukcesu. Wiara w siebie, zaufanie do swoich możliwości, bez tego nie ma po co wychodzić na kort. Oczywiście ciężko było nie mieć respektu przed kimś takim jak Lendl, ale to przecież ja broniłem tytułu.
- Paryż nigdy mi się specjalnie nie podobał, a nawierzchnia tamtejszych kortów tym bardziej. Proszę mi wierzyć, że nigdy specjalnie mnie to nie martwiło, pogodziłem się z tym, że to nie mój turniej, że tam zawsze zajdzie się ktoś lepszy. Niepowodzenia z French Open odbiłem sobie gdzie indziej.
- Nie będę rozmawiał o moim konflikcie z Michaelem Stichem.
- Może się nienawidziliśmy, może była to tylko gra, chcieliśmy zrobić psikusa mediom? Nie pamiętam. Pamiętam, że w parze ze Stichem zdobyłem olimpijskie złoto. Tyle na ten temat.
- Steffi Graf (śmiech).
- Na serio to Steffi mnie prześladuje, tysiące tumanów myśli, że jestem jej mężem [w rzeczywistości jest nim inny wielki tenisa Andre Agassi]. A wracając do pytania, miałem szczęście móc sprawdzić się z wielkimi ludźmi. Lendl, Stefan Edberg, Andre Agassi czy Pete Sampras? Może ty potrafisz wskazać najlepszego z nich, ja nie podejmę się tego zadania.
- Federer, nie ma na ten temat dyskusji. Roger jest mistrzem, czapki z głów.
- Podpuszczasz mnie, bo nie możesz mówić poważnie? Nudne jest to, że wygrywa? No więc to nie jego wina, że nie ma godnego rywala.
- Są świetni, racja, ale jeszcze sporo im brakuje do Rogera. Federer ma tę przewagę, że zawsze wie, co robić. Nie wpada w panikę, tylko znajduje receptę na rywala.
- Takie życie wielkich tenisistów, że w Paryżu ktoś jakimś cudem ich ogrywa (śmiech).