Tomasz Herkt: Odpowiedź jest jedna - bo przegraliśmy we Francji mecz ćwierćfinałowy. Ta dwupunktowa porażka z Litwą w dużym stopniu zdecydowała o znalezieniu się poza pierwszą piątką mistrzostw Europy. Miałem później świadomość, że spotkanie z Jugosłowiankami [o piąte miejsce - red.] wcale nie będzie łatwiejsze. To dla obu zespołów był mecz o życie. Przegraliśmy awans do MŚ, ale umówmy się, że z zespołami dobrymi, reprezentującymi europejską czołówkę.
- Na to, czy wygrywa się w końcówce, ma wpływ wiele elementów, także doświadczenie boiskowe. Np. w meczu z Litwą to doświadczenie rywalek wzięło górę. 140 sekund przed końcem wygrywaliśmy pięcioma punktami i mieliśmy piłkę pod koszem rywalek. Ale nie trafiliśmy rzutu. A na tym poziomie trzeba po prostu trafiać. Mielibyśmy przewagę, którą z dużym prawdopodobieństwem dowieźlibyśmy do końca. Tymczasem zrobiła się nerwowa końcówka, w której wszystko jest możliwe i o wygranej decyduje także łut szczęścia.
- Oczywiście. Spotkaliśmy się na projekcji wideo, był seans grupowy i rozmowy indywidualne. W innym przypadku trudno byłoby podnieść się z kolan, a ta porażka była przybijająca. Tym bardziej dla zespołu niedoświadczonego - a tak musimy się traktować.
- Po meczu już mówiłem, że zagrywkę na taki fragment mieliśmy przygotowaną. Tylko niedokładność w podaniu sprawiła, że nie skończyliśmy tej akcji rzutem. Jeśli przed meczem ma się ustawione pewne warianty ataku na takie momenty, to nie jest korzystne branie czasu. Pamiętajmy, że to pomaga także przeciwniczkom, bo mogą zaskoczyć nas lepszą obroną. Kiedyś miałem taką sytuację podczas meczu z Francją. Dziesięć sekund przed końcem wziąłem czas, ustaliliśmy pewien wariant rozegrania akcji, a rywalki postawiły zonę press [obrona strefowa na całym boisku - red.], przy pierwszym podaniu było podwojenie i mecz się skończył.
- Dla dziennikarza problem prowadzenia meczu ogranicza się do pytania, czy trener wziął czas, czy wziął go o dziesięć sekund za wcześnie czy za późno. To nie ma większego znaczenia. Są takie momenty, kiedy jest on niezbędny, ale w tym przypadku, biorąc go, powiedziałbym tylko to, co już mieliśmy ustalone. To w niczym by nam nie pomogło.
- Wiem, że nie ma ludzi nieomylnych, ale nie odpowiem na to pytanie.
- Przed pierwszym meczem zadał mi pan pytanie, czy postawiłbym wszystkie swoje pieniądze na to, że awansujemy do mistrzostw świata. I odpowiedziałem, że postawię...
- Nie jestem hazardzistą i nie postawiłem tych pieniędzy. My faktycznie graliśmy dobrze z wyjątkiem pierwszej połowy spotkania z Hiszpankami. Styl gry nie przynosi nam wstydu ani ujmy. A moje stawianie pieniędzy na pierwszą piątkę nie było takie dalekie od prawdy, bo byliśmy blisko tego celu. Inaczej by było, gdybyśmy z Litwinkami i Jugosłowiankami przegrali 20 punktami. W tej sytuacji zadowala mnie prezentowany przez dziewczyny poziom gry i wykonywanie przez nie założeń taktycznych. Ale z całą pewnością pozostaje niedosyt, że na mistrzostwa świata jednak nie pojedziemy. Dlatego pozwoliłem sobie na stwierdzenie, że gra była lepsza od osiągniętego wyniku.
- To, co osiągnęliśmy na ME, należy mierzyć miarą naszych aktualnych możliwości. Jeśli uznamy, że polska liga jest fantastyczna, zawodniczki doświadczone i ograne w Europie, to ten wynik można rozpatrywać w kategoriach porażki. Ale tak niestety nie jest. Mało drużyn startuje w Pucharze Ronchetti, zespoły nie mają pieniędzy, grają w salach, które przypominają kurniki. Nie mamy takiego zaplecza zawodniczek, które dawałoby nam poczucie potęgi. My tę potęgę stworzyliśmy ciężką pracą. Teraz mierzymy siły na zamiary, bo zbudowaliśmy zespół niemal zupełnie od nowa: bez siedmiu zawodniczek z poprzednich ME, bez pięciu z olimpiady z Sydney. W pewnym momencie trzeba było znaleźć czas, by do kadry wprowadzić nowe zawodniczki, by tę kadrę nieco zmienić pod kątem eliminacji do kolejnych ME i igrzysk w Atenach.
- Wielkim sukcesem jest mistrzostwo Europy sprzed dwóch lat i sporym sukcesem jest także gra w ćwierćfinale igrzysk olimpijskich.
- Nie można tego nazwać ani sukcesem, ani porażką. Najwłaściwsze byłoby określenie, że zagraliśmy na poziomie powyżej aktualnych możliwości z niedosytem wynikowym. Dla nas awans na MŚ nie był potrzebny po to, by pojechać na wycieczkę do Chin, żeby nasze poczucie wartości było większe. Ale po to, żeby bywać na wielkich imprezach koszykarskich. Żeby te koszykarki ogrywały się wśród najlepszych, bo polska liga nie stwarza im takich możliwości. Nie grają tu ani Sandra Le Drean, ani Yannick Souvre, ani Isabelle Fijalkowski. Dlatego nie da się tego rozpatrywać w kategoriach sukcesu ani porażki. To po prostu pierwszy etap budowy nowej drużyny, który sprawił, że jesteśmy bardzo pozytywnie postrzegani w Europie i świecie. Zachowujemy pewien poziom sportowy, za który nie musimy się wstydzić.
- Ja tak nie uważam. Oddałem się do dyspozycji Polskiego Związku Koszykówki, który jeśli mnie zwolni, to od następnego dnia wezmę sobie menedżera i zacznę szukać pracy. Myślę, że moje doświadczenie i wyniki, które osiągnąłem na przestrzeni ostatnich jedenastu lat, ułatwią mi jej znalezienie. Przecież jeśli mówimy o sukcesach żeńskiej koszykówki w ostatnich latach w Polsce, to są one związane ze mną. Poczynając od Olimpii Poznań, z którą wywalczyliśmy Puchar Ronchetti i graliśmy w Final Four Euroligi, przez mistrzostwo Europy, ćwierćfinał olimpijski i aktualne szóste miejsce na ME z reprezentacją. 21 lat temu pan Ludwik Miętta zdobył wicemistrzostwo Europy. Po 19 latach udało się zdobyć mistrzostwo. W tym czasie tylko raz było szóste miejsce, które my teraz powtórzyliśmy. To mój osobisty sukces i sukces drużyn, które prowadzę.
- Jeden z dziennikarzy francuskich zadał mi pytanie, czy Małgosia nam przeszkadza, czy pomaga. Oczywiście odpowiedziałem mu, że pomaga, i jestem o tym głęboko przekonany. Małgosia grała w reprezentacji wcześniej i kadra nie osiągała takich wyników jak pod moją wodzą. Obecnie na jej pozycji występuje wiele wspaniałych dziewcząt, nieco niższych, ale rekompensują to lepszą obroną, większą wszechstronnością. Ona jest dla nas ogniwem niezbędnym, ale ubolewam nad faktem, że nie możemy się wspólnie przygotowywać. To samo z Joanną Cupryś. Może ta rozmowa nie toczyłaby się w tym tonie, gdyby obie brały udział w przygotowaniach tak jak przed poprzednimi ME.
- Kolosalne. Do gry Małgosi na tych mistrzostwach nie mam zastrzeżeń. Ale gdyby nie było konieczności wspólnych przygotowań, moglibyśmy rozpuścić wszystkie zawodniczki, spotkać się przed ME na dwa dni, później rozegrać mecze, wygrać i pojechać do domu. A na to może sobie pozwolić tylko reprezentacja USA, która przed olimpiadą pracowała wspólnie przez trzy tygodnie i zdobyła złoto.
- Agnieszka Pałka w poprzednim sezonie nie mieściła się w składzie Polfy Pabianice, a ostatnio grała w nim średnio może po dwie, trzy minuty. Ale upatruję w niej wielki talent sportowy, chcę z nią pracować w kontekście przyszłych ME i igrzysk. Jej warunki fizyczne i talent koszykarski wymagają jeszcze inwestycji, we Francji z pewnością nie udźwignęłaby ciężaru gry. Agnieszka Bibrzycka dostała wiele możliwości wykazania się w okresie przygotowawczym. Grała na miarę swoich możliwości, ma tylko duże zaległości w grze obronnej. A przy dwóch słabych w tym elemencie - Cupryś i Małgosi Dydek nie mogłem jeszcze jej wpuścić na parkiet, bo wówczas nasza obrona zupełnie przestałaby istnieć. Beata Madejska musiała tu być na wypadek kontuzji podstawowych rozgrywających.
- Awans do mistrzostw Europy w Grecji i zapewnienie sobie prawa udziału w turnieju olimpijskim w Atenach.
- Za wcześnie o tym mówić, ale będziemy inwestować w kilka młodych zawodniczek, jak Bibrzycka, Agnieszka Pałka, Agnieszka Szott, Izabela Piekarska i Chomać. O nazwiskach pozostałych za wcześnie jeszcze mówić.