Rajd oczami dziennikarza: Pancerny laptop Neila

Opisanie Rajdu Dakar to dla dziennikarza zadanie równie ekstremalne jak dla kierowcy przejechanie. Śpi tak samo mało jak zawodnicy, piach i kurz tak samo psują mu sprzęt, a najgorsze, że tego, co ma relacjonować, prawie wcale nie widzi

Przemierzyłem Rajd Dakar w 2000 r. To była milenijna edycja, a więc wyjątkowa. Po paradzie pod paryską wieżą Eiffla ekipy 200 motocykli, 135 samochodów i 65 ciężarówek przeniosły się do Senegalu. Start w Dakarze, meta aż w Kairze, pod piramidami, przy dźwiękach koncertu Jean Michela Jarre'a. Po drodze Mali, Burkina Faso, Niger, Libia i Egipt. 17 etapów. Trzy tygodnie walki. Ale ja z tych 11 tys. km trasy obejrzałem dokładnie 10.

Rajd zorganizowany jest bowiem następująco: o 5 rano wyruszają na trasę etapu motocykliści. Godzinę później samochody, a po nich ciężarówki. Wyruszają ze wspólnego namiotowego biwaku, rozłożonego zwykle na małym lotnisku w Tambacoundzie czy Bobo Dioulasso albo na międzynarodowym, jak w stolicy Mali Bamako. Dziennikarz wprawdzie nie śpi już o tej porze, obudzony przez ryk setek silników, może jednak co najwyżej obejrzeć przejazd ekip dojazdówką do startu, zwykle ze 30-50 km od biwaku.

O wyjechaniu na trasę rajdu nie ma mowy, nie zdążyłby bowiem złapać któregoś z kilkunastu samolotów, które przewożą biwak na nowe miejsce. Żeby zaś gonić uczestników rajdu przez 600 km samochodem, musiałby być co najmniej tak dobrym kierowcą jak oni. Tylko fotoreporterzy największych agencji, jak Reuters, AFP czy AP, oraz niektórzy operatorzy telewizyjnych kamer mieli prawo korzystać ze śmigłowców, które przelatywały nad trasą.

Po przylocie na nowe miejsce i rozstawieniu namiotu pozostaje tylko śledzić wyniki na ekranie komputera i czekać, aż około 16 zawodnicy zaczną zjeżdżać na biwak. Nie znaczy to, że wokół nie dzieje się nic ciekawego. Jeśli trasa rajdu wiedzie akurat przez kraje Czarnej Afryki, tej najgorętszej, a nie pustynne Maroko czy Mauretanię, chwilę po rozbiciu biwaku śmigłowce zaczynają zwozić do polowego szpitala ofiary wszechogarniającego, gęstego, lepkiego, nieprzeniknionego kurzu - rannych motocyklistów z rękami na temblaku, złamanymi nogami, zalepionymi opatrunkami oczami, ze wstrząśnieniami mózgu. Smutny to widok. Zrezygnowani siadają na bagażach na płycie lotniska, czekając na codzienny samolot z Paryża, który dowozi katering. Dla nich rajd się skończył. Kto trafi do obozu nie o własnych siłach, nie może jechać dalej.

Toteż kierowcy i motocykliści wszelkie urazy starają się leczyć sami tak długo, jak tylko mogą. Pamiętam, jak o zmierzchu na lotnisku w Bamako, kiedy słuchaliśmy muzykantów z plemienia Bambara, przygrywających zmęczonym zawodnikom, powietrze przeszył nagle długi, przeraźliwy wrzask. To darł się japoński motocyklista Kazuhiro rozebrany do pasa, z plecami zdartymi do krwi i podpuchniętym okiem. Siedział na skrzyni z narzędziami, a żona próbowała ściągnąć mu z nóg długie do kolan buty. Okazało się, że motocykl przygniótł mu nogi. Za nic nie chciał pójść do szpitala, bo nie daliby mu wystartować - tłumaczył. Po zdjęciu butów wziął się do klejenia dziurawego baku. Harował do trzeciej rano. O czwartej wyjechał na trasę.

Kurz "gęsty jak kasza w nienastrojonym telewizorze" - jako opowiadał debiutujący wówczas w rajdzie Jacek Czachor, który sam "fikał przez niego fikołki". Dawał w kość nie tylko zawodnikom, ale i dziennikarzom. Radiowcowi już drugiego dnia nie działał sprzęt do nagrywania, a fotoreporterowi "Gazety" - żadne obiektywy. Dla nich pobyt na rajdzie był już tylko wycieczką. Mój laptop długo się trzymał, ale z zazdrością spoglądałem na pancerny laptop korespondenta "The Independent" Neila Perkinsa, obsługującego rajd od jego pierwszej edycji. Temu niestraszne były ani piach, ani woda. Niektórzy decydowali się pisać korespondencje w namiotach stojących na rozgrzanym pasie startowym. Nie było tam piachu, ale za to temperatura sauny, powodująca, że zostawiona butelka z wodą nie dawała się wziąć do ręki.

Z kolei noce na pustyni w Libii i Egipcie były tak zimne, że spaliśmy w spodniach, kurtkach i turbanach na głowie. Żeby odprowadzić na start o 5 rano polskich motocyklistów, nakładaliśmy plastikowe worki na śmieci i uszczelnialiśmy gazetami. Zgrabiałe palce zgadzały się pisać na klawiaturze dopiero, jak wzeszło słońce.

Debiutujący w rajdzie polscy dziennikarze z ledwo działającym sprzętem nie cieszyli się poważaniem francuskich organizatorów. Nie było szans, żeby załapać się na wymarzony śmigłowiec, żeby obejrzeć choć fragment trasy. Pomoc nadeszła z najmniej oczekiwanej strony. Rajd utknął na lotnisku w Niamej, bo ministerstwo spraw zagranicznych Francji ostrzegło, że na terenie Nigru terroryści planują atak na konwój. Zorganizowano most powietrzny do Libii. Po pięciu dniach przerzucania sprzętu znaleźliśmy się w bazie wojskowej w Libii, w Waha, gdzie składowanych jest ponad miliard baryłek ropy. Otoczyli nas żołnierze, którzy pod groźbą karabinów nie pozwalali zejść z pasa lotniska, żeby zrobić siusiu. Ustawiła się gigantyczna kolejka do komendanta lotniska, który przeprowadzał wnikliwą kontrolę. Ale na widok polskich paszportów spod saddamowskich wąsów wyszczerzył zęby w uśmiechu. "Polska?! Polsat! "Różowa landrynka! Playboy pszetstawia!" - wykrzyknął swoje ulubione programy i... dał nam do dyspozycji terenówkę z kierowcą i eskortą, żebyśmy mogli sobie obejrzeć rajd z dowolnego punktu trasy.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.