Radosław Matusiak: Cholernie nie lubię się nudzić

- Były kasyna, imprezy, dyskoteki, zarwane noce. Dużo zarabiałem, to dużo wydawałem. Aż powiedziałem: ?Stop! Jeśli nie chcesz zostać przeciętniakiem, musisz wziąć się w garść". Bo nie ma nic gorszego niż być przeciętnym

Przemysław Iwańczyk i Michał Pol: Pana życie jest teraz jak tytuł filmu Woody'ego Allena "Wszyscy mówią: kocham cię". Prezesi polskich klubów, prezesi Romy, Newcastle i tych wszystkich, o których nie chce Pan nam powiedzieć. Kibice, no, może poza tymi z Wisły Kraków, i trener reprezentacji Leo Beenhakker. Chwilo, trwaj?

Radosław Matusiak: Osiągnąłem pewien pułap i chciałbym się piąć jeszcze wyżej. A przynajmniej nie schodzić już niżej. Nie zachłystuję się chwilowym sukcesem, bo wiem, jak bardzo boli upadek. Tak, teraz wszyscy mnie kochają. Dostaję ciekawe oferty transferowe, odbieram 20 telefonów dziennie od dziennikarzy, także od wielu niezwiązanych z piłką. Odwiedziłem np. "Dzień dobry TVN", a "Pulsowi Biznesu" udzieliłem wywiadu na temat giełdy i inwestowania. Mnóstwo osób dzwoni i gratuluje. Część pewnie po to, by podłączyć się do sukcesu i przy tej okazji ugrać coś dla siebie.

Ale mam w uszach słowa trenera Beenhakkera, żeby twardo stąpać po ziemi. Że "gwiazdą zostanę, jak rozegram trzy, cztery równe sezony i strzelę ileś ważnych bramek". Na razie tylko błysnąłem. Toteż im lepiej mi idzie, tym więcej pracuję na treningach. I coraz więcej od siebie wymagam, bo wiem, że i ludzie będą coraz więcej wymagali ode mnie. Nie strzelę gola w trzech kolejnych meczach, to zaczną mi liczyć minuty bez bramki, krytykować.

Czy to już matusiakomania, jak niegdyś citkomania, a później małyszomania? Taka popularność nie przeraża Pana?

- Jeśli kiedyś rzeczywiście wybuchnie, poradzę sobie. Popularność to w gruncie rzeczy miła sprawa. Ale na razie przede wszystkim daleko mi do dokonań obu panów. Citko strzelał gole w Lidze Mistrzów i dla reprezentacji na Wembley. Z sukcesami Małysza w ogóle żaden polski piłkarz nie powinien się porównywać. Poza tym jest na topie już tyle lat. Ja najpierw muszę utrzymać obecną formę chociaż przez rok.

Z Citką łączy Pana jedno - kiedy był u szczytu, zrezygnował z lukratywnego wyjazdu do Blackburn. Pan też odrzuca kolejne oferty i wygląda na to, że wiosną nadal będzie grał w Bełchatowie.

- Jeśli dostanę propozycję nie do odrzucenia, to jej nie odrzucę. Jestem bliski takiego porozumienia z dobrym zachodnim klubem, że kontrakt podpisałbym już teraz, ale z Bełchatowa odejdę dopiero po sezonie. Część pieniędzy klub dostałby już teraz, a resztę w czerwcu. Bardzo mi to pasuje, bo chciałbym pomóc GKS w walce o mistrzostwo Polski.

Naprawdę wierzy Pan w tytuł?

- Denerwuje mnie już ten brak wiary w nasze możliwości i ta ironia. Kiedy pada hasło: "Wisła mistrzem", nikt nie unosi brwi, wszyscy kiwają głowami, że jasne, będzie walczyć, choć ma pięć punktów straty. A nam, choć ograliśmy Wisłę, Legię i Koronę, odmawia się szansy, macha ręką i mówi: "Dajcie spokój". Chyba tylko dlatego, że nasz klub nazywa się GKS Bełchatów. Ale lepiej niech ludzie się oswajają.

Stara się o Pana Roma, Newcastle, skąd jeszcze dzwonili?

- Mam propozycje z każdej ligi w Europie, i to nie od drużyn z dolnej części tabeli. Wśród nich jest szczególnie ciekawa oferta. Myślę, że za pół roku ciężko będzie o lepszą. To nie Real, Barcelona, Chelsea czy Milan, ale klub, który ma wielkie aspiracje. I nie chodzi o Romę. Więcej nie mogę zdradzić, bo obiecałem. A odrzuciłem już oferty Saturna Moskwa, FC Kaiserslautern i... Celticu Glasgow. Uznałem, że to bez sensu rywalizować o miejsce w składzie z Maćkiem Żurawskim. On i tak zaczął mieć problemy z grą w pierwszym składzie.

Uczy się Pan hiszpańskiego, a Primera Division to Pańska wymarzona liga.

- Podoba mi się styl życia Hiszpanów, ich życiowy optymizm i luz. Polacy są z natury malkontentami. Hiszpanie są radośni, towarzyscy, cieszą się byle czym. Wieczorami wychodzą z domu i piją wino. Liga hiszpańska też by mi odpowiadała. Tomek Frankowski opowiadał, że w lidze angielskiej obrońcy wyrastają jak z podziemi i nie ma miejsca, żeby oddać strzał. Za to w lidze hiszpańskiej luz, sędzia gwiżdże każdy faul i napastnik ma jak w raju. Ładna trawka, ładna pogoda. Z kolei Anglia to fantastyczne stadiony i kibice. Dlatego będę się jeszcze poważnie zastanawiał.

Nie obawia się Pan, że w Bełchatowie koledzy wiedzą, że trzeba grać na Pana, a w nowym klubie trzeba będzie o pozycję walczyć od początku?

- Wywalczyć sobie miejsce w drużynie to normalna kolej rzeczy. Jest ryzyko, że się nie uda. Ale jeśli chcę osiągnąć wyższy pułap, muszę to ryzyko podjąć miejscu. Zwykle aklimatyzacja trwa do pół roku. Tyle na przykład potrzebował Maciek Żurawski w Celticu, ale na koniec sezonu został najlepszym strzelcem drużyny. Początki w zagranicznym klubie Jelenia, Mili też nie były łatwe. Szczególnie jak się jest samemu. Grzelak z Kazimierczakiem w Boaviście czuli się lepiej.

W nowym klubie nie będzie też trenera Oresta Lenczyka ani Łukasza Garguły...

- Trener Lenczyk bardzo mi pomógł. Po pierwszym meczu wziął mnie na bok i powiedział: "Widzę, że jesteś świetnym napastnikiem, będę na ciebie stawiał". W prasie też pochlebnie wypowiedział się o moim talencie, co bardzo umocniło we mnie wiarę w siebie. Bardzo będzie mi go brakować i jego metod. A z Łukaszem rozumiemy się świetnie i na boisku, i poza nim. Najchętniej zabrałbym ich obu do nowego klubu. Kiedy jeszcze zastanawiałem się nad przejściem do innego polskiego zespołu, np. do Legii, byłem nawet gotów odstąpić z części pieniędzy w kontrakcie, żeby wzięli też Gargułę. Ale z zachodnim klubem to chyba niemożliwe. Mam więc tylko nadzieję, że trafię tam na takiego trenera jak Lenczyk.

Może z Lenczykiem rozumiecie się tak dobrze, bo obaj nie wyznajecie zasady legendarnego trenera Liverpoolu Billa Shankleya, że "futbol to nie sprawa życia i śmierci. to coś o wiele bardziej ważnego"? Dla Was piłka nożna to tylko fragment życia.

- To prawda. Czasami przychodzę do niego porozmawiać o meczu, a wychodzę po dwóch godzinach, bo gadaliśmy o wszystkim innym, tylko nie o futbolu. U Lenczyka nigdy nie ma problemu, żeby się zwolnić z treningu z powodów rodzinnych. On uważa, że w życiu najważniejsza jest rodzina, a nie piłka nożna. Ale cenię go i za inne rzeczy. Za szczerość. Zapytałem go np., czy to właściwy moment, żeby zmieniać klub. Odparł: "Wolałbym, żebyś pomagał nam w walce o tytuł, ale musisz się rozwijać i zarabiać porządne pieniądze, więc natychmiast jedź na Zachód". Szanuję go za to, że nie dba tylko o swoje interesy, ale potrafi pomyśleć o zawodnikach. Nie ma też żadnych ciemnych interesów z polskimi menedżerami, jak to, niestety, ma miejsce w polskiej piłce.

Pan swoje interesy powierzył ojcu.

- Wiadomo, jak jest. Coś mi nie pójdzie, kontuzja, odpukać, i menedżer się ode mnie odwróci. A ojciec nie zawiedzie nigdy. Polski menedżer to "menedżer 10 procent, czasem 12". Na Wyspach to ktoś, kto naprawdę prowadzi piłkarza, dba o jego interesy. Często wypatruje talent w jakimś 17-latku i inwestuje w niego. Kupuje buty, odżywki, zatrudnia indywidualnego trenera. Doradza. Dopiero potem ciągnie z tego profity. A czasem nawet potrafi pomóc piłkarzowi zainwestować pieniądze.

U nas dzwoni do ciebie agent, jak już dobrze grasz w lidze. "Słuchaj, mam dla ciebie klub, prowizja taka i taka". Bierze prowizję i żegna się. To by jeszcze było pół biedy, bo dlaczego facet nie miałby zarobić, skoro znalazł mi klub. Gorzej, że menedżerowie załatwiają swoje interesy kosztem zawodnika. Zamiast wybrać lepszą opcję dla zawodnika, wybiera lepszą dla siebie, gdzie on więcej zarobi. Nie wszyscy w Polsce są tacy, ale większość.

Postępowanie niektórych tak mnie zadziwia, że już sam chciałem wziąć się za menedżerkę z prawdziwego zdarzenia. Myślałem, żeby zainwestować w utalentowanych młokosów. Nie jak będą mieli po 20 lat i już dobrze grali, ale teraz, kiedy mają po kilkanaście lat. Na razie porzuciłem ten pomysł, ale może do niego wrócę.

Na razie zamiast w młodych zawodników inwestuje Pan w giełdę, gdzie podobno zarabia Pan więcej niż w futbolu...

- Aż tak dobrze nie jest. Na giełdzie tylko dorabiam do pensji - tak z 8-10 tys. miesięcznie. Ale ta umiejętność daje mi pewność, że gdybym nagle przestał grać w piłkę, nie musiałbym chodzić po ludziach i pożyczać.

Wiedzę czerpię z prasy, gram trochę na oko. Nie robię analizy technicznej, nie bawię się w świece japońskie. Nauczyłem się tego od Darka Gęsiora. Na treningi przynosiłem laptopa, żeby pokazał mi, co i jak. To on założył mi konto w biurze maklerskim. Pierwsze pieniądze zainwestowałem w Krakchemię. Przeczytałem w "Proficie", że perspektywiczna. I zarobiłem na niej 80 proc. To mnie zachęciło.

Załóżmy, że ktoś ma wolne 100 tys. zł. W co Pan radzi zainwestować?

- Akcji stoją chwilowo wysoko, może warto zaczekać, aż trochę spadną. Ja lubię inwestować w giełdowe debiuty. W ostatnim tygodniu debiutowała HTL-Strefa, zarobiłem 130 proc. Jeszcze nigdy na giełdzie nie straciłem. Bywało, że spółki traciły na wartości, ale teraz jest taka koniunktura, że zawsze odbijały. Ta hossa trwa już parę lat. Patrząc, jak rozwija się gospodarka, powinna trwać jeszcze trzy, cztery lata. Ale jak ktoś się na tym nie zna, to polecam fundusze inwestycyjne. Fundusze akcyjne powinny przynosić do kilkudziesięciu procent rocznie zysku.

Jeszcze niedawno tak mądrze Pan nie inwestował, ale przegrywał krocie w kasynach, co zresztą jest problemem wielu polskich piłkarzy...

- Nie mam pojęcia, ile przehulałem, bo strat w kasynie nie traktowałem jak pieniędzy przegranych, ale wydanych na zabawę. Nie chodziłem tam, żeby zarobić, więc nie miałem problemu, żeby się odegrać. Zarabiałem, to wydawałem. Były i kasyna, były imprezy, były dyskoteki. Aż powiedziałem: "Stop!" Grałem wtedy w Wiśle Płock. Uznałem, że jeśli nie chcę zostać przeciętniakiem, muszę wziąć się w garść. Bo nie ma nic gorszego, niż być przeciętnym.

OK, każdy musi się wyszaleć. Kwestia tylko, kiedy się zatrzymać. Wielu było takich, którzy się nie zatrzymali, i mówi się o nich "niewykorzystane talenty". Ja chcę za parę lat spojrzeć w lustro i powiedzieć: "Zrobiłem wszystko, żeby grać na najwyższym poziomie". Jeśli zabraknie mi talentu, trudno. Ale nie chcę powiedzieć sobie, że w głupi sposób zawaliłem sprawę.

Gdyby otrzeźwienie przyszło odrobinę wcześniej, może pojechałby Pan na mundial?

- Nie lubię myśleć "co by było gdyby". Ważne, że w porę podjąłem decyzję, żeby postawić na piłkę. Nie jestem młodym zawodnikiem, choć tak na mnie mówią. Młody to 18-letni van der Borre z Belgii, który już gra w kadrze. Ja niedługo skończę 25 lat. To ostatni moment, żeby pograć w dobrym klubie. Więc dziś, jeśli impreza, to tylko z żoną i przyjaciółmi. Nie ciągnie mnie już do dyskotek, gdzie dym papierosowy i pijani. Już od dwóch lat nie piję alkoholu i śpię osiem, dziewięć godzin. Jak spałem sześć, to byłem nie do życia. Spanie, dieta, podejście do piłki sprawiły, że gram tak, jak gram.

Są tacy, którzy nie potrafili powiedzieć: "Stop". Razem z ojcem pomagał Pan Grzegorzowi Królowi, spłaciliście jego długi...

- Grzesiek nie umiał sobie poradzić z problemami. Pytałem go: "Stary, zabawić się, zgoda, ale codziennie?" Odpowiadał: "Radek, mam takie problemy, że muszę alkoholem zapominać o tym, co mnie gnębi". Piłkarzom łatwo wpaść w kłopoty. To młodzi ludzie, nagle dostają duże pieniądze. Nie ma chyba takiego, który od początku, już jako 18-latek zachowywałby się jak stuprocentowy profesjonalista. Zależy jeszcze, w jakie wpadnie towarzystwo. Dobrze, jak po dwóch latach powie sobie: "Wybawiłem się i wystarczy". Ale czasem nie jest w stanie z tym zerwać. Był talent i go nie ma...

Ostatnio brukowce wyśledziły nad ranem w kasynach byłych reprezentantów Polski. Czy piłkarze są szczególnie podatni na uzależnienie od hazardu?

- Nie tylko w Polsce. Był ostatnio skandal z angielskimi piłkarzami. Bo to jest tak, że zawodnik trenuje dwie godziny dziennie, a potem nie wie, co ze sobą zrobić. Zwykły człowiek pracuje osiem godzin, a potem jest zbyt zmęczony na wygłupy. Piłkarz idzie sobie pograć. Stać go na to, żeby trochę przegrać. Gra, gra, potem towarzystwo, może długi. Tak to się zaczyna.

A Pan jak spędza dzień?

- Mój dzień? Budzę się rano, śniadanko. Po treningu idę z żoną na spacer, czasem jedziemy do Łodzi do kina. Obiad. Godzinkę, dwie dziennie spędzam przed komputerem, patrzę, jak akcje. Dużo czytam. Cholernie nie lubię się nudzić. Nieraz skoczymy na kolację do Warszawy. Dwa razy, gdy mecz był w piątek, polecieliśmy z żoną do Paryża. Zwiedziliśmy Luwr, zjedliśmy kolację. Niestety, na większe szaleństwa nie ma czasu.

Poziom Orange Ekstraklasy podniósł się?

- Jeśli chodzi o otoczkę wokół polskiej piłki, to tak. Z podejściem do treningów, profesjonalizmem zawodników i infrastrukturą też jest co raz lepiej. Problem w tym, że najlepsi wciąż wyjeżdżają. Niestety, polskie kluby nie są w stanie zatrzymać Żurawskiego, Szymkowiaka czy Matusiaka. I nigdy tak nie będzie, jeśli polski klub płaci 100 zł, za byle jaki zagraniczny 800 zł. Dlaczego Sparta Praga potrafi zapłacić 600 tys. euro rocznie Karelowi Poborskiemu, a u nas nikt nawet 200 tys. euro komukolwiek. Poziom płacowy powinien się podnieść. Jestem pewien, że gdyby ktoś mógł zarobić w Polsce 400 tys. euro, a na Zachodzie 500 czy 600 tys., zostałby w Polsce. Wreszcie polski klub awansowałby do Ligi Mistrzów i te wydatki zwróciłyby się.

A Pan zostałby w Polsce, gdyby w Bełchatowie zaproponowano Panu te same pieniądze?

- Gdybym miał grać w Lidze Mistrzów, to dlaczego nie? A przynajmniej poważnie bym się zastanowił. Moją motywacją jest chęć rozwoju i spróbowania czegoś innego. Pieniądze są ważne, ale nie najważniejsze. Przecież Andrij Szewczenko nie przeszedł z Milanu do Chelsea dla pieniędzy, bo i tak był milionerem. On też chciał zmiany.

Czy po aferze korupcyjnej i aresztowaniu prawie 50 osób nasza liga jest już czysta?

- Korupcji już nie ma, bo tylko głupi by jej próbował w obecnej sytuacji. Ale nie jest jeszcze oczyszczona ze skompromitowanych ludzi. Cieszę się, że zaczęto robić z nimi porządek, bo czasami na boisku działy się tak straszne rzeczy, że aż śmieszne. Dlatego też liga jest taka wyrównana. W walce o tytuł liczy się Bełchatów, Lubin, Kielce, blisko jest Lech, ŁKS. O utrzymanie walczy z pięć drużyn. A jeszcze niedawno liczyła się tylko Wisła i Legia, a dwaj outsiderzy bez pieniędzy spadali. Więc sprawy idą w dobrym kierunku. I wreszcie są wielkie pieniądze w polskiej lidze, które wcześniej zżerała korupcja.

Jak to było grać ze świadomością, że sędzia gwiżdże dla Was albo przeciwko Wam?

- Jak coś powiem, to zaraz mnie wezwą na przesłuchanie do prokuratury. Ciężko było znaleźć kogoś czystego w środowisku. Z większością meczów coś było nie tak. Były mecze, że sędzia śmiał się w oczy i trzeba było przegrać.

Szukając nowego klubu, kieruje się Pan osobowością przyszłego trenera?

- Odpowiem tak: gdybym dostał z Wisły Kraków 300 tys. rocznie, gdy trenerem był tam Dan Petrescu, jeszcze bym dopłacił, żeby tylko tam nie iść. Chłopaki z Wisły za jego panowania to były wraki piłkarzy. Co mi po tych 300 tys., skoro za chwilę te zarobki spadłyby wraz z formą. Chcę iść do klubu, którego trener pozwoli mi się rozwinąć.

Kto z polskiej ligi zna się na robocie?

- Lenczyk. Pozytywne wrażenie zrobił na mnie Michniewicz. Widać, że to człowiek z głową, który chce coś zmienić. Widać też, że potrafi pozytywnie natchnąć zawodnika. Wieczorek też robi na mnie wrażenie poukładanego faceta.

Leo Beenhakker powiedział, że piłkarze z polskiej ligi nie ustępują talentem tym na Zachodzie.

- Zgadzam się, że jest wiele talentów, których inne kraje mogą nam pozazdrościć. Nasi 12-, 13-, 14-latkowie mogą rywalizować z każdym. Potem coś się psuje. Tych samych chłopców w wieku 21 lat dzieli już przepaść. Tamci grają w Barcelonie, a nasi w Bełchatowie. Petr Cech, którego Czechy przegrały 2:3 z Polską w finale młodzieżowych mistrzostw Europy, gra w Chelsea, a Paweł Kapsa z tamtej drużyny w KSZO Ostrowiec. Pogoda jest przeciwko nam, ale brakuje też prawdziwych stadionów, boisk podgrzewanych. Zimą my idziemy do lasu i na siłownię, a oni cały czas na boisku.

Rafała Grzelaka znam od dziewiątego roku życia. Gdyby go ktoś wtedy posłał do szkółki Ajaksu Amsterdam, dziś byłby zawodnikiem czołowego klubu świata. To samo Łukasz Madej, Wojtek Łobodziński, Darek Zawadzki, nim go dopadła kontuzja. A najlepszym piłkarzem polskiej ligi jest dla mnie Paweł Brożek. To zawodnik - jak z reklamy plus GSM - wszystkomający. I jeden na jeden, i strzał, i wyjście na pozycję. Oj, dużo się jeszcze musi u nas zmienić.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.