Hokeistom Stoczniowca zabrakło...kijów do gry

- To ich wina, biorą z kasy pieniądze, bo sami chcą sobie kupować kije - mówią w klubie. - Dostajemy zbyt mało, żeby kupić dobry sprzęt - uważają zawodnicy

W niedzielę Stoczniowiec grał mecz na szczycie hokejowej ekstraligi z GKS Tychy. Gdańszczanom w pewnym momencie zabrakło... kijów. - To tak, jak iść na wojnę bez karabinu - mówił po meczu trener Stoczniowca Henryk Zabrocki. Jak to możliwe, że czołowa drużyna polskiej ligi wybrała się na tak ważny mecz bez odpowiedniej ilości sprzętu?

- Każdy hokeista ma limit na kije, czyli dostaje od klubu sumę pieniędzy, za które sam kupuje sobie odpowiedni sprzęt - mówi "Gazecie" prezes Stoczniowca Marek Kostecki.

Kierownik Stoczniowca Marek Bąk rozwija temat: - Zawodnicy mieli dwie możliwości: zgodzić się, żeby to klub zabezpieczał im sprzęt, lub wybrać przydział pieniędzy na kije raz na kwartał i we własnym zakresie sobie je kupować. W zeszłym sezonie większości zawodników to my kupowaliśmy sprzęt, w tym roku wszyscy hokeiści bez wyjątku zadecydowali się na limity i sami odpowiadają za swój sprzęt. Jeśli nie mają czym grać, to jest to wyłącznie ich wina.

Przed rozpoczęciem sezonu Stoczniowiec podpisał umowę na dostarczanie hokejowego ekwipunku z firmą Bauer Nike. - Zawodnicy mogą kupić kije tej firmy po promocyjnej cenie 400 zł - mówi kierownik Bąk. Hokeiści Stoczniowca nie są jednak zadowoleni z ich jakości i zamawiają kije za granicą lub kupują na aukcjach internetowych. - Kije są bardzo drogie, a za pieniądze, które otrzymujemy z klubu, nie stać nas na kupienie tych najlepszych - mówi jeden z hokeistów Stoczniowca. Jak udało nam się ustalić, zawodnicy dostają na zakup kijów hokejowych około 1200 złotych na kwartał. - Hokeiści nie chcą już teraz grać drewnianymi kijami, interesują ich wyłącznie wyłącznie kije kompozytowe, które są bardzo drogie. Nowy kosztuje 750 złotych, znacznie taniej można go kupić w internecie. Dobry kij powinien wystarczyć na półtora miesiąca, ale zdarza się, że zawodnik na jednym treningu połamie dwa, a nie stać nas na zwiększenie limitów - tłumaczy Kostecki.

Zdaniem Marka Bąka limity i tak są wyższe o 50 procent w porównaniu do poprzedniego sezonu. - Nie kontrolujemy, co zawodnicy robią z pieniędzmi, ale podejrzewam, że nie wszyscy wydali całość sumy na kije. Niczego nie możemy im jednak udowodnić - mówi kierownik drużyny.

Hokeiści przekonują jednak, że po prostu nie starcza im na dobre kije. - Owszem, moglibyśmy sobie nakupować drewnianych kijów za 150 złotych sztuka, ale takimi się już nie gra [jedynym zawodnikiem Stoczniowca, który gra drewnianym kijem, jest Marcin Słodczyk - red.], tym bardziej jeśli drużyna ma walczyć o czołowe miejsce w lidze. Ja na wszelki wypadek zabieram ze sobą zapasowy kij, nawet dużo gorszej jakości - mówi hokeista. - Staramy się zamówić dobry sprzęt, ale często kupujemy kota w worku. Jak źle się trafi, to od razu połamie się kij. Zdarza się, że aby kupić najwyższej jakości kij, musimy dokładać z własnej kieszeni. A zdecydowaliśmy się sami załatwiać sobie kije, bo te, które otrzymywaliśmy z klubu, nie były najlepsze - dodaje zawodnik.

Hokeiści staranie dobierają sobie kije. - Każdy ma swój model, zależny m.in. od tego, jak ma zgięte kolana podczas jazdy na łyżwach. Każdy ma inną długość, twardość i wygięcie - tłumaczy trener Zabrocki. - Jarek Rzeszutko i Artur Kostecki właśnie zamówili sobie sprzęt w USA. Razem, żeby koszty przesyłki były niższe - dodaje Zabrocki. Niektórzy zawodnicy szczególnie często łamią kije. - Filip Drzewiecki ostatnio na jednej zmianie połamał dwa dobre kije - tłumaczy Zabrocki.

Prezes Kostecki: - Zawodnik powinien mieć coś w rezerwie. Sytuacja, żeby zabrakło nam kijów podczas meczu, zdarzyła się po raz pierwszy i obiecuję że po raz ostatni.

Copyright © Agora SA