Barthez powiedział stop

Teoria, że dobry bramkarz musi być szalony, pasowało do niego, jak ulał. Bywał i nieobliczalny, i genialny. Fabien Barthez, jeden z najbardziej utytułowanych golkiperów w historii, zakończył karierę

Decyzję ogłosił oczywiście jak prawdziwa gwiazda. W najlepszym czasie antenowym, o godz. 20, wystąpił w studiu telewizji TF1 i oznajmił: - Kończę z futbolem, z reprezentacją Francji. Piłka nożna sprawiała mi przyjemność, od kiedy miałem 15 lat. Teraz poszukam przyjemności gdzie indziej.

Informację powtarzały wszystkie francuskie dzienniki, umieszczając ją między newsami politycznymi, jak gdyby chodziło o dymisję ministra. To zresztą nic zaskakującego. Francuzi na swoją piłkarską reprezentację patrzą ostatnio jak na narodowy skarb, a Barthez był jednym z jego klejnotów - czasami tracącym błysk, ale nigdy wartość. W 1998 roku, kiedy trójkolorowi sięgnęli po mistrzostwo świata, w sondażach popularności zajmował miejsce tuż za Zinedine'em Zidane'em. Po mundialu w Niemczech, kiedy jego gwiazda nieco przygasła, zajmował w podobnych rankingach czwarte miejsce. Tak czy inaczej, był w ostatnich latach najbardziej znanym "francuskim łysielcem".

Rugbista z krainy katarów

- Nazywałem go katarem - mówi Philippe Bergeroo, asystent Aime Jacqueta na mundialu w 1998 roku. Barthez pochodzi z południowo-zachodniej Francji, z krainy katarów, średniowiecznych heretyków, których ruch krwawo stłumiła kościelna inkwizycja. To również kraina rugby. W Tuluzie do dziś ten sport ogląda więcej osób niż mecze piłkarskie. Niezłym rugbistą był ojciec Fabiena, tę dyscyplinę uprawiał również jego wujek i kuzyn, on sam też od niej zaczynał, ale równocześnie chodził na treningi piłkarskie. Pewnego dnia trener Tuluzy postawił go na bramce. To był idealny wybór, a dziś szkoleniowcy tłumaczą, że główne bramkarskie zalety odziedziczył i zyskał dzięki rugby - pewny chwyt, brawurę, niebywałą sprawność przy interwencjach w powietrzu, skuteczność w pojedynkach w polu karnym, gdzie nieraz w ruch idą łokcie i kolana.

W Tuluzie zdobył pierwszy z licznych tytułów - mistrzostwo Francji kadetów. W wieku 20 lat zadebiutował w I lidze. Wystarczyło niespełna 30 meczów w tym średniej klasy klubie, by do wielkiego Olympique Marsylia kupił go hojny i ekstrawagancki sponsor Bernard Tapie. Wystarczyło kilka tygodni treningów w OM, by młody, jeszcze z bujną fryzurą Barthez wygryzł ze składu doświadczonego Pascala Olmetę. 26 maja 1993 roku zagrał w finale Ligi Mistrzów z AC Milan. Dla kibiców OM największym bohaterem tego meczu był strzelec jedynej bramki Basile Boli, ale nikt nie zapomni dwóch fantastycznych interwencji Bartheza z pierwszego kwadransa meczu. Zatrzymał wtedy strzały Daniele'a Massaro.

- W Marsylii udowodniłem jedną rzecz. Bramkarz nie musi mieć 25, 26 lat, by czekać na miejsce w pierwszym składzie. Miałem 20 lat, kiedy zadebiutowałem w OM, 21, kiedy zdobyłem Ligę Mistrzów - mówi Barthez.

Najlepszy bramkarz świata

Marsylię opuścił jak większość jej znanych piłkarzy po aferze korupcyjnej i degradacji klubu do drugiej ligi. Przeszedł do AS Monaco. W tym klubie zdobył dwukrotnie mistrzostwo Francji. I zaczął wtedy reprezentacyjną karierę, która uczyniła go znanym na całym świecie sportowcem.

Na Euro 1996 był jeszcze rezerwowym, ale po tej imprezie na stałe trafił do pierwszego składu i wśród "Les Bleus" zaczął odgrywać czołową rolę - czasami niekoniecznie pozytywną - we wszystkich turniejach mistrzowskich, aż do tegorocznego mundialu. Na mundialu w 1998 roku zatrzymał Włochów i Brazylię, najtrudniejszych przeciwników trójkolorowych. Zdobył Puchar Świata. - Jedyny raz w życiu płakałem wtedy na boisku - wspomina. Pocałunki na szczęście, jakie na jego łysinie przed każdym meczem składał kapitan reprezentacji Laurent Blanc, zostały potem wykorzystane w reklamie francuskiego McDonalda. Dał mu też takiego całusa prezydent Jacques Chirac w szatni po zwycięskim meczu w półfinale z Chorwacją.

Zwycięstwo w Euro dwa lata później zapewniło Barthezowi transfer do Manchesteru United w glorii - jak mówił Alex Ferguson - "najlepszego bramkarza świata". Na mundialu w Korei i ME w Portugalii schodził jednak z boiska ze spuszczoną głową, upokorzony niespodziewanymi klęskami we wczesnej fazie turnieju (w Korei bez zwycięstwa w grupie). W Niemczech nie był też tym samym Barthezem z 1998 roku, brakowało mu pewności, refleksu, sprytu. Ale doszedł z reprezentacją "staruszków" do finału. Francja przegrała walkę o złoto z Włochami po serii rzutów karnych. Przy tej okazji często pokazywano Bartheza opartego o słupek, niemogącego pogodzić się z tym, że nawet nie dotknął piłki przy żadnym z perfekcyjnych strzałów włoskiego piłkarza. To był jego ostatni mecz w karierze.

Z decyzją czekał trzy miesiące. Najpierw nie przedłużyła z nim kontraktu Olympique Marsylia, przeciągały się - aż w końcu zostały przerwane - negocjacje z Tuluzą. - To był jedyny klub, w którym chciałem teraz grać - powiedział Barthez (w tym mieście mieszka jego chora matka). Odrzucił oferty z klubów angielskich, włoskich i arabskich (za kilka miesięcy gry w Zatoce Perskiej oferowano mu miliony euro). Nie zdecydował się na ryzyko gry w czwartoligowym Toulouse Fontaine, gdzie miał być zawodnikiem z pola. W czwartek kategorycznie powiedział: stop.

Zwycięski błazen

- Nie żałuję niczego. Byłem uprzywilejowany, żyłem z mojej pasji. Zawód piłkarza w przeciwieństwie do aktora nie może trwać wiecznie - podsumowuje karierę Barthez. Nie zawsze była ona usłana różami. Poza porażkami z kadrą w Korei, Portugalii i w finale w Niemczech miał kilka spektakularnych wpadek. Zdyskwalifikowano go za palenie marihuany. W Manchesterze United Alex Ferguson wysłał go na przymusowe wakacje do ciepłych krajów, bo miał już dość jego głupich błędów, puszczania goli między nogami i podawania piłek wprost pod stopy napastników rywali. Angielskie brukowce nazwały go błaznem. W końcu niespodziewanie sir Alex w 2003 roku zepchnął go do roli trzeciego bramkarza. Po kilku miesiącach sprzedał go do Olympique Marsylia.

Nie miał tam łatwego życia. Długo nie akceptowali go kibice. Dała o sobie znać jego szalona natura. Podczas sparingu z Wydad Casablanca przebiegł 80 metrów, by opluć sędziego i nabluzgać mu. Został zdyskwalifikowany na sześć miesięcy i ukarany dziesięcioma godzinami prac społecznych. - Spędziłem miło czas. Nie żałuję tego, co zrobiłem, bo jestem tylko człowiekiem - mówi. Nie tylko pod względem sportowego geniuszu przypomina Zidane'a.

W tym roku nie odebrał od Jacques'a Chiraca medalu za grę w finale Pucharu Francji (OM przegrała z Paris Saint Germain). Podczas ceremonii był... w toalecie. Nie przysporzyła mu (i trenerowi Raymondowi Domenechowi) zwolenników nominacja na pierwszego bramkarza reprezentacji na MŚ. Kibice widzieli w tej roli Gregory'ego Coupet z Lyonu. Dla wszystkich było jasne, że takie właśnie było życzenie Zidane'a, a Domenech w ten sposób spłacił dług wobec Bartheza, który w najtrudniejszych dla niego chwilach, na początku eliminacji, nie odmówił gry w kadrze. Francuzi wygwizdali Bartheza podczas rozegranego tuż przed mundialem meczu towarzyskiego ze Słowacją. Nie pękł, nie uległ presji. Tłumaczył później, że dodało mu to tylko motywacji. "Wkrótce będzie się liczyło nie to, jaki był Fabien Barthez, ale to, co wygrał" - pisze w komentarzu dziennikarz "L'Equipe". A wygrał mistrzostwo świata i Europy, Ligę Mistrzów, mistrzostwo Francji i Anglii. Sporo jak na bramkarza.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.