Barcelony upiory przeszłości

Z firmowym uśmiechem Ronaldinho chce w środę rozprawić się z fatum ciążącym nad Barceloną. Bogatym i podziwianym klubem z Katalonii, który ma wielki kompleks Champions League

Czytaj także: Arsenal - a miało być tak źle

18 maja 1994 roku był chyba najgorszym dniem w historii Barcy. Pamiętam włoskich dziennikarzy tańczących na pulpitach stadionu w Atenach, gdy Milan odbierał Puchar Europy. Twarze katalońskich fanów nie wyrażały nawet smutku czy wściekłości, ale zdumienie i przerażenie. To, co się stało z dream teamem Cruyffa, nie dało się pojąć ani zracjonalizować. - Wiesz, dlaczego kobiety żyją dłużej? Bo nie interesują się futbolem - powiedział stojący obok kolega z barcelońskiego "Sportu", nie zwracając nawet uwagi, czy słucham. Wyglądało to tak, jakby ta klęska z Milanem była ponad jego siły. Najlepszy wtedy piłkarz świata - Romario, wielki skrzydłowy Stoiczkow, wspaniały stoper Koeman. A reżyser Guardiola? Albo świetny stoper Nadal, no i ten Zubizarreta, który puścił cztery gole, żadnego nie zawalając? Ich wszystkich, których Katalończycy tak podziwiali, Milan starł po prostu z powierzchni ziemi. Fatum jakieś czy co? A przecież w 1992 roku niemal ta sama drużyna przełamała niemoc Barcy w najcenniejszym z klubowych trofeów. Zdobyła je, pokonując Sampdorię po dogrywce 1:0. - Teraz mogę umrzeć spokojnie - powiedział prezes Jose Nunez. Jemu pierwszemu było dane zrealizować to, o czym marzył już założyciel Barcelony - legendarny Hans Gamper. Barca choć raz mogła czuć się najlepszym klubem w Europie.

Miejsce przeklęte

W zamierzchłym 1961 roku Barcelona przegrała w finale z Benficą, ćwierć wieku później ze Steauą Bukareszt. Tamten straszny wieczór w Sewilli, gdzie przyjechały tłumy Katalończyków, ostatecznie przekonał ich, że w Pucharze Europy nad klubem ciąży jakieś tajemnicze przekleństwo. Drużyna Terry'ego Venablesa z Berndem Schusterem w składzie, która w ćwierćfinale wyeliminowała wielki Juventus z Platinim, była stuprocentowym faworytem. A jednak przez 120 minut nie zdobyła gola, nie potrafiła też wykorzystać ani jednego z rozstrzygających karnych!

Sześć lat później Johann Cruyff ze swoim zespołem marzeń osuszył te łzy. Puchar wylądował nawet na ołtarzu patronki miasta w bazylice De La Merced podczas specjalnej mszy dziękczynnej. - Zdobyliśmy wreszcie to upragnione trofeum, a jeśli ktoś wyciągnie po niego rękę, popłynie krew - mówił wtedy Zubizarreta. 24 miesiące później w Atenach Milan rekę wyciągnął i puchar zabrał, nie pocąc się zbytnio. To był koniec drużyny Cruyffa.

Kataloński Ajax

Możemy się przenieść do teraźniejszości. Przez 12 lat, które upłynęły od ateńskiej klęski, szefowie Barcelony imali się różnych sposobów, by ich klub odzyskał miejsce na szczycie. Gdy w 1995 roku Ajax pokonał Milan w finale, do Katalonii sprowadzono trenera van Gaala i niemal połowę holenderskiej drużyny. Nie potrafili nawet zajść do finału.

Kiedy prezesa Nuneza zastąpił kataloński szowinista Joan Gaspart, sytuacja stała się wręcz katastrofalna. Sprowadzając za gigantyczne pieniądze słabych piłkarzy, klub popadł w 250-milionowe długi, nie zdobywając żadnego trofeum. Wielcy piłkarze, którzy w przeszłości chętnie grali na Camp Nou (Cruyff, Maradona, Romario, Ronaldo), zaczęli uznawać Barcelonę za miejsce przeklęte, gdzie można tylko złamać sobie karierę. W tym samym czasie znienawidzony Real Madryt zdobywał już dziewiąty Puchar Europy, a galaktyczna drużyna z Figo, Raulem, Zidanem, Roberto Carlosem, a potem Ronaldo i Beckhamem, budziła podziw świata, jakiego w historii klubowej piłki nigdy nie było.

Gaspart odszedł w niesławie. Następca Joan Laporta zbudował drużynę w oparciu o Ronaldinho, którego sprowadził z Paris Saint Germain, gdy odmówił mu Beckham. Brazylijczyk został najlepszym graczem świata, a jego uśmiech - znakiem firmowym klubu. Barca odzyskała najpierw tytuł w Hiszpanii i postanowiła wyleczyć swój najgłębszy kompleks - europejski.

Nauczmy się bronić

Tradycyjnie Barcelona zawsze była symbolem futbolu finezyjnego i nieskrępowanego, w którym obrona własnej bramki jest w hierarchii boiskowych celów na szarym końcu. Katalończycy czarowali, gdy mieli piłkę, ale po jej stracie nie bardzo wiedzieli, co ze sobą począć. Tak było właśnie w maju 1994.

Trener Frank Rijkaard, były obrońca Milanu, nakazał zawodnikom presing już pod polem karnym rywala. I choć jego drużyna wciąż nie broni jak kluby włoskie, potrafi już nie tylko w zaślepieniu przeć do przodu, narażając się na kontry, ale też utrzymać wynik. Tak było w meczach z Chelsea i Milanem w Lidze Mistrzów, kiedy wyjazdowe zwycięstwa pozwalały w rewanżu na Camp Nou grać rozważnie.

"W dniu rewanżu z Milanem wstałem rano i poczułem, że nie dam rady zjeść śniadania, bo tak miałem ściśnięty żołądek. Myślę, że wy wszyscy czuliście to samo" - pisał do Katalończyków w felietonie dla "Sportu" Miguel Angel Nadal. Słowa czlowieka, który wygrał Ligę Mistrzów z zespołem Cruyffa, ale też przeżył koszmar finału w Atenach, dobrze oddają napięcie, z jakim fani Barcy czekali na to, czy Ronaldinho, Eto'o i Deco dadzą sobie radę z upiorami przeszłości. Udało się.

Jeszcze Henry

17 maja Barca jedzie na finał do Paryża. I niemal cały piłkarski świat, który ją uwielbia, a Ronaldinho kocha do szaleństwa, uważa ją za faworyta meczu z Arsenalem. - Im później uwierzymy w to, że wygramy, tym dla nas lepiej - przestrzega Ronaldinho, ale nawet on nie jest w stanie ostudzić entuzjazmu. Tu nie chodzi przecież wyłącznie o zwycięstwo, ale o ostateczne rozstanie się ze złymi duchami Sewilli i Aten. Nikt w Katalonii nie chce sobie już łamać głowy, dlaczego tak wielki i bogaty klub ma tyle samo tytułów najlepszego w Europie co Steaua, Crvena Zvezda, Celtic, czy Aston Villa (triumfy w Pucharze UEFA czy nieistniejącym już Pucharze Zdobywców Pucharów zawsze były pocieszeniem marnym).

W Paryżu Barcelona będzie mogła zagrać z wracającym po kontuzji Xavim, a być może nawet największym w piłce młodym talentem - Messim. Ronaldinho gra jak natchniony, na nic nie może narzekać. Na liście najbogatszych graczy świata zajął właśnie pozycję numer 1 przed Beckhamem, a dziennikarze "Sportu" sławią go stwierdzeniami, że nawet legendarny Hans Gamper, który patrzy na Camp Nou z pomnika w La Masia, byłby dumny, gdyby widział go w swojej drużynie. Plany Barcy są wielkie. Młody zespół ma być w kolejnych sezonach tylko lepszy, a do zestawu gwiazd ma dołączyć jeszcze genialny Thierry Henry.

Małżeństwo z rozsądku?

Dlaczego więc Katalończycy martwią się przed finałem? Bo jeszcze jedna nauka z historii klubu podpowiada im, że dobre czasy zwykle dość szybko i niespodziewanie się kończą. Na razie nic na to nie wskazuje. Nad imperium świeci słońce, gwiazdy z Ronaldinho na czele mają kontrakty do 2010 z klauzulą odejścia na poziomie 150 mln euro. Czy to wystarczająca gwarancja, że Brazylijczyk, tak jak obiecuje, zakończy karierę w Katalonii?

Można mieć wątpliwości. Niedawno w Barcelonie pojawił się jeszcze jeden zły duch - Sandro Rosell, były wiceprezes klubu, który sprowadził Ronaldinho na Camp Nou i który po konflikcie z Laportą musiał odejść. Brazylijczyk wydał właśnie książkę, w której twierdzi, że najważniejsi ludzie dzisiejszej Barcy są jedną wielką rodziną tylko do czasu, gdy będą wygrywać. Rosell ujawnił, że Rijkaard wcale nie chciał Ronaldinho i on z Laportą kupili go wbrew woli trenera, a poza tym, gdy trzy lata temu Barca nie grała najlepiej na początku sezonu, Laporta polecił mu wyrzucić Holendra i znaleźć innego szkoleniowca. - Już negocjowałem z Luisem Felipe Scolarim, gdy drużyna Rijkaarda zaczęła wygrywać - wspomina Rosell. Uważa też, że Ronaldinho i klub z Katalonii to małżeństwo nie z miłości, ale z rozsądku i dopóki wszystko będzie szło jak teraz, rozwód mu nie grozi. Ale przy problemach to się może zmienić. - Gdy u Ronaldinho pojawi się znużenie, a potem zniechęcenie, wtedy być może będzie musiał szukać nowych wyzwań - stwierdził Rosell w wywiadzie dla "Marki". Czy można mu wierzyć? A czy ktoś lepiej niż on zna Ronaldinho? Kiedy przed rokiem Barca zdobyła tytuł mistrza Hiszpanii, najlepszy piłkarz świata pobiegł podzielić się radością właśnie z Rosellem, a nie z Laportą.

Są przesłanki, by się obawiać. Finał w Paryżu jest wartością samą w sobie, nie musi być początkiem ery Barcelony. Klub z Katalonii powinien go wygrać za wszelką cenę, bo kolejna szansa nie zdarzy się być może za rok. Konkurencja jest taka, że od powołania Champions League przed 14 laty żaden zespół nie obronił tytułu. A poza tym, gdyby Ronaldinho i Barca nie dali sobie rady w środę, kibice ostatecznie utwierdzą się w przekonaniu, że na fatum nie poradzi nikt.

Copyright © Agora SA