Arsenal w finale Ligi Mistrzów

Na dwie minuty przed końcem Juan Roman Riquelme nie wykorzystał rzutu karnego dla Villarrealu i bezbramkowy remis wystarczył piłkarzom Arsenalu, by po raz pierwszy w historii awansować do finału Ligi Mistrzów

Villarreal - Arsenal: protokół meczu, relacja minuta po minucie

W zeszłym roku decydującą "jedenastkę" w finale przestrzelił Andrij Szewczenko, wcześniej byli Roberto Baggio, Michel Platini czy nasz Kazimierz Deyna. Wczoraj do gwiazd futbolu, które w wielkich meczach nie potrafiły strzelić gola w najłatwiejszy z możliwych sposobów, dołączył Juan Roman Riquelme.

Chwilę później, gdy wybrzmiał ostatni gwizdek, pierwszy uciekł do szatni. Jeśli Villarreal miał sprawić sensację, to on musiał wypełnić misję najważniejszą. Zostać bohaterem.

Arsenal zamienił serce na rozum

Nie został. Wyspiarzom, by awansować do finału, w czterech ostatnich meczach - ćwierćfinałowych (Real Madryt) i półfinałowych - wystarczyło strzelić ledwie dwa gole. A wszystko dlatego, że bronią, jakby już nigdy nie zamierzali żadnego stracić.

Jeśli polscy piłkarze ucieszyli się, że na mundialu w bramce reprezentacji Niemiec nie stanie Oliver Kahn, w już 40. minucie , zanim jeszcze Jens Lehmann obronił rzut karny, pewnie im przeszło. Następca Kahna odbił wtedy piłkę muśniętą głową przez Guillermo Franco, choć ten stał trzy-cztery metry przed nim. Niemiec znów pokazał, że stał się jednym z najlepszych golkiperów świata. To także dzięki niemu Arsenal, który tydzień pobił rekord Ligi Mistrzów, tym razem ustanowił rekord wszystkich europejskich pucharów - 919 minut bez straconej bramki to więcej niż dorobek Ajaksu Amsterdam, który w latach 80. sięgał po nieistniejący już Puchar Zdobywców Pucharów.

Londyńczycy swej defensywie ufali tak bezgranicznie, że znów niechętnie wychylali nosy spoza własnej połowy, chyba ostatecznie porzucając styl oparty na frontalnym ataku bez wytchnienia, który przyniósł im europejską sławę. Futbol a la Arsene Wenger musiał także zachwycać, tego żądał od piłkarzy trener, ale rezultaty w najważniejszych klubowych rozgrywkach przynosiło to mizerne. W najlepszym razie kończyło się na ćwierćfinałach.

Wczoraj goście do przerwy nie oddali do przerwy strzału, choćby niecelnego, nie wywalczyli też żadnego rzutu rożnego, a fantastyczny Thierry Henry dotykał piłki głównie wtedy, gdy wracał się pod własne pole karne, by wesprzeć zaciekle broniących kolegów. Zaciekle i metodycznie, w sposób pieczołowicie zorganizowany, bo trener Wenger lubił powtarzać, że chce wreszcie okiełznać ducha angielskiego futbolu, nakazującego "grać sercem, a nie rozumem, bić głową w mur bez refleksji nad sensem swoich poczynań." Udało mu się, choć Wyspiarze mają w tym udział niewielki. Anglicy mogli odczuć wczoraj satysfakcję, że wreszcie, po blisko trzech miesiącach, w barwach Arsenalu w ogóle zagrał ich rodak (Sol Campbell).

Villarreal i tak dumny

Hiszpanie mogli być za to zadowoleni z gry gospodarzy, którzy atakowali z fantazją, nieschematycznie i stworzyli sobie mnóstwo okazji do strzelenia gola. Sam Franco mógł ustrzelić hattricka, ale jeśli nawet ubiegł obrońców, to niewybaczalnie pudłował. Tuż po przerwie dwukrotnie od szczęścia dzieliły go centymentry. Gdyby trafił, nawet świetnie Lehmann byłby bezradny.

Zawodnicy Villarrealu, dotąd stawiający na destrukcję (dotarli do półfinału mimo ledwie trzech zwycięstw!), udowodnili, że potrafią grać ładnie, a ich atuty nie kończą się na perfekcyjnie panującym nad piłką Riquelme. Argentyńczyk miał wczoraj świetne momenty, ale niegorzej wypadli Marcos Senna czy Juan Pablo Sorin. Problem był tylko jeden - niewybaczalna, na tym poziomie rozgrywek niepojęta nieskuteczność. Ta drużyna od początku marca nie zdobyła w meczu dwóch bramek. Wczoraj Diego Forlan, wciąż aktualny przecież król strzelców ligi hiszpańskiej, nie trafiał nawet do pustej bramki!

Villarreal odpadł, ale to 45-tysięczne miasteczko, najmniejsze po Monaco wśród wszystkich półfinalistów w dziejach Ligi Mistrzów, pęcznieje z dumy. Beatlesi mieli być kiedyś - jak chciał John Lennon - sławniejsi od Chrystusa? Dziś dla tysięcy fanów z całej Europy "Yellow Submarine" to już nie jest przebój legendy rocka, ale przede wszystkim hymn grającej w kanarkowych strojach drużynie z południa Hiszpanii. Od czasów Sampdorii Genua, która w 1992 roku dotarła do finału, żadnemu nowicjuszowi w Lidze Mistrzów nie udało się zadebiutować tak wspaniale.

Londyńczycy zadebiutują za to w finale. I staną przed szansą powtórzenia sukcesu ubiegłorocznego triumfatora - Liverpoolu, który również katastrofalnie grał w angielskiej Premiership, rekompensując sobie tamtejsze niepowodzenia w Europie. Klub Jerzego Dudka stracił wówczas 37 punktów do mistrza swojego kraju (Chelsea), lecz sięgnął po najcenniejsze pucharowe trofeum. Teraz Arsenal traci do tej samej Chelsea 30 punktów i również zajmuje piąte miejsce, ale 17 maja zagra w finale Champions League.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.