Rafał Stec: Żółtodziób

O Lionelu Messim, zapomnianym bohaterze 1/8 finału Ligi Mistrzów, wiadomo właściwie jedno - w żadnym razie nie zostanie Diego Maradoną naszego stulecia.

Kolejnych wcieleń Najwyższego mamy już cały tłum, a ich liczba rośnie we wszystkich zakątkach świata wraz ze stopniem egzaltacji tubylczych autorytetów. Maradonę Karpat i Maradonę Italii (Gheorghe Hagi i Gianfranco Zola) można jeszcze od biedy uznać za bóstwa pomniejsze, ale wyświęcenie Saeeda Owariana, czyli Maradony Pustyni, Emre Bëlozoglu, czyli Maradony Bosforu, oraz Georgija Kinkładze, czyli Maradony Kaukazu, wymagałoby prawdopodobnie spisania futbolowych ewangelii od nowa. Ten panteon łączy tylko jedno - wszyscy są gabarytów napoleońskich. Świadomie pomijam słynnego Egipcjanina Ahmeda al Kassa, czyli Maradonę Nilu, bo go nie widziałem i obawiam się kompromitacji. Może w ramach wojny cywilizacji czynione przez niego cuda stronniczo przegapiliśmy? Gdyby ktoś dysponował materiałem dowodowym, to pokornie poproszę.

Sam Diego też namaszcza wybrańców co pół roku, a europejskie kluby reagują natychmiast. Niektóre dały się nabrać na Ortegę, Saviola i Riquelme przegrali w Barcelonie z trenerskim technokratą van Gaalem, Aimar utrzymuje w Walencji intensywne kontakty z chirurgami, d'Alessandro dryfuje między Wolfsburgiem a Portsmouth na poziomie niższych stanów średnich. Wszyscy przeżyli w Europie twarde lądowanie, co zresztą w Realu spotkało także entego następcę Pelego, czyli Robinho.

Przypomniałem sobie te wszystkie cudowne dzieci, kiedy kontuzjowany Messi kończył po 23 minutach spotkanie Barcelona - Chelsea. To on był dla mnie bohaterem dwumeczu. Ronaldinho fantastycznym golem tylko zdmuchnął świeczki, które w Londynie na własnym wypieku poustawiał i zapalił Argentyńczyk. We wtorek nastoletni organizm tego ostatniego nie wytrzymał obciążeń Ligi Mistrzów, zresztą piłkarze Barcy już po pierwszym meczu opowiadali, że uda i łydki Messiego zamieniły się w wielobarwny siniak. Teraz Argentyńczyk ma pauzować miesiąc lub półtora. I oby pauzował dzień dłużej niż dzień krócej. Pięć centymetrów zerwanego mięśnia dwugłowego to, niestety, ta sama prawa noga, którą z podobnej przypadłości trzeba było już leczyć. U jego rodaków takie incydenty przeradzały się często w ponure tasiemce bez widoków na ostatni odcinek.

Importowani z Ameryki Płd. juniorzy, jak Aimar czy Saviola, są zazwyczaj niżsi i fizycznie słabsi od europejskich rówieśników nie tylko dlatego, że ludzie z tamtej części świata rzadko osiągają pułapy siatkarsko-koszykarskie. Decyduje i bieda. Rivaldo w dzieciństwie z braku witamin stracił zęby. Dorastający w czasach kryzysu Messi wskutek niedoboru hormonów przestał rosnąć, a klub Newell's Old Boys nie miał 1000 dol. miesięcznie na zastrzyki. Piłkarz miał jednak szczęście, że trafił do Barcelony jako niespełna 13-latek, gdzie zresztą zyskał pseudo "Pchła", bo siedząc na ławce rezerwowych ze swoim 1,38 m, nie sięgał stopami ziemi. Katalończycy zaaplikowali mu hormon wzrostu, by choć w części nadrobić stracony czas.

I to jest właśnie atut nie do przecenienia. Messi przyleciał do Europy wcześniej niż niespełnieni rodacy i nie jest produktem systemu argentyńskiego, lecz hiszpańskiego. Doglądają go nie tylko lekarze, ale i psychologowie, trener Rijkaard powoli oswaja go z presją i bezwzględnością futbolowego biznesu, bo dziś nastoletni żółtodziób musi błyskawicznie dojrzeć nie tylko fizycznie. W bardziej zwyczajnym świecie Messi nie zwierzałby się, że grając w Playstation, nie potrafi uwierzyć, iż kieruje na ekranie samym sobą biegającym obok sławnego Ronaldinho. A przecież ten sam gołowąs razem z Ronaldinho gra na boisku o grube miliony euro! Kiedy przeciętny 18-latek czerwieni się po złośliwościach nauczyciela matematyki, on stawia czoło prowokacjom José Mourinho, który poucza, że futbol jest brudną walką dla zimnych drani, a nie relaksem na zielonej trawce.

Zjawisko narasta: każdy krok Freddy'ego Adu wysłannicy bogatych klubów śledzą od 14. roku jego życia, za 16-letniego Theo Walcotta Arsenal zapłacił kilkanaście milionów euro, choć obaj wciąż nie mogą wyrobić sobie prawa jazdy. A tak na pytanie, kiedy junior powinien przestać się bawić i zacząć grać o stawkę, odpowiada opiekun młodzieży w Chelsea Brendan Rogers: "12-latek jest za młody, 16-latek za stary. 14 lat to idealny wiek".

Czasem to działa - 18-letni Cesc Fabregas zagrał wspaniale w Madrycie z Realem, dzięki czemu Arsenal awansował do ćwierćfinału. Rówieśnik Messiego, który wychowywał się razem z nim w barcelońskiej szkółce "La Masia", wspomina, że ten po przyjeździe do Katalonii mamrotał coś w argentyńskim slangu tak rzadko i tak szybko uciekał z szatni, że koledzy uważali go początkowo za kompletnego głupka. Wspomina też jednak, jak w rozgrywkach juniorskich kolekcjonował żółte kartki, by chronić nogi Messiego przed atakami sfrustrowanych rywali.

Bo Messi rzeczywiście budzi skojarzenia z Diego. Dryblingiem, przyśpieszeniem, nisko zawieszonym punktem ciężkości, boiskową zuchwałością graniczącą z bezczelnością. A pędzący wiek XXI sprawia, że go wręcz wyprzedza - najmłodszy strzelec gola w historii Barcelony jako nastolatek został światową gwiazdą i jako nastolatek pojedzie na mundial. Jeśli mu się jednak powiedzie, nie będzie drugim Maradoną. Tak jak Ronaldinho to Ronaldinho, a nie nowy Pele.

Poza tym obaj królowie futbolu nigdy nie grali razem, zresztą geniuszom argentyńskim i brazylijskim - nawet z tego samego pokolenia - nigdy nie było po drodze. Dopiero dziś cały skarb trafił w jedne, barcelońskie, ręce.

Copyright © Agora SA