Marcin Gadziński: Momenty były

Proszę bez zastanowienia odpowiedzieć na pytanie: Kto był największą gwiazdą igrzysk w Turynie? Hmm, no właśnie...

To nie były wielkie igrzyska. Nie miały bohatera. Nie miały swojego Hermanna Maiera, nie miały Dominika Haska, Gunde Svana, pary Torvill - Dean, Weissfloga, Haydena czy Kossa. Przejdą do historii światowego sportu, bo się odbyły, ale nie zostanie po nich żadna legenda.

Gdzie ci herosi

Nikt na brak superbohatera nie narzeka oczywiście tak, jak Amerykanie, którzy od kreowania gwiazd, a potem wysysania z nich każdej kropli tego gwiazdorstwa są uzależnieni tak jak od frytek i palących 20 litrów na setkę błyszczących SUV.

Ale bez wielkich gwiazd nie może się obyć także współczesny skomercjalizowany ruch olimpijski. Sponsorzy i telewizje płacą przecież za podczepianie się pod popularność bohaterów, a nie emocje związane ze skeletonem czy curlingiem.

Narzekanie na brak bohaterów pozostawmy jednak telewizji NBC, która wydawszy miliardy dolarów za prawa do igrzysk, patrzyła zgorszona, jak kolejne olimpijskie wieczory przegrywają oglądalnością z piątą edycją amerykańskiego "Idola". Jak padają jak muchy - przegrywają lub się wycofują, - kreowani na supergwiazdy Bode Miller, Michelle Kwan, Sasha Cohen.

Bo to wszystko nie znaczy, że to były igrzyska słabe albo takie, o których trzeba szybko zapomnieć.

Momenty były. Momenty wielkiego sportu, ale też inne, na pierwszy rzut oka błahe, ale zapadające w pamięć. Np. wygrana włoskiej sztafety biegaczy z Norwegami. Rywalizacja między tymi ekipami to już dziś absolutny olimpijski klasyk, niczym wielkie sztafetowe bitwy na igrzyskach letnich. Albo pasjonująca walka sztafet Kanady i Korei w short tracku. Albo złoty medal dla Shaniego Davisa (USA, łyżwiarstwo szybkie) - pierwsze indywidualne złoto zimowych igrzysk dla czarnoskórego sportowca.

Dalej - "gołoledź" w tańcach na lodzie, gdy drugiego wieczoru rywalizacji wywracała się para za parą, i każda coraz bardziej boleśnie...

Na oddzielną uwagę zasłużyła włoska para w tańcach, która zajmowała pierwsze miejsce, ale pogrzebała wszystko, gdy pan upuścił na lód panią. Następnego wieczora, podczas ostatniego tańca, zionąca nienawiść Włoszki do partnera nieudacznika, gdy nie chciała na niego patrzeć, odzywać się, a nawet trzymać za rękę podczas rozgrzewki - była godna przeniesienia na kanapę przed kamerą w programie Oprah Winfrey. Tak jak i czuły pocałunek na koniec - ku radości włoskiej widowni i milionów rozpłakanych kobiet przed telewizorami...

Igrzyska się zmieniają

Może rzeczywiście tych momentów "do zapamiętania" za wiele nie było, choć każdy ma swoją własną, osobistą listę. Jestem jednak pewien, że wspominając Turyn 2006 za kilkanaście lat, stwierdzimy, że ta olimpiada była dużo ważniejsza, niż nam się wydawało tuż po jej zakończeniu.

Bo zimowe igrzyska - nareszcie! - się zmieniają. Dyscypliny, które jeszcze niedawno wydawały się nieopierzonymi juniorkami w świecie olimpijskich gigantów - snowboard, short track - dziś mogą dumnie uważać się za sporty olimpijskie pełną gębą. Co więcej, wniosły do igrzysk pastelowy koloryt, młodzieńczy powiew i pozytywną energię.

Luzackie ciuchy, hip-hopowa muzyka z głośników, matrixowe okulary i roześmiane - autentycznie roześmiane - twarze z konkurencji snowboardu czy short tracku pozwalały w Turynie zapomnieć o przygnębiającej nudzie, która jest efektem tak rozbudowanego programu konkurencji łyżwiarstwa szybkiego, narciarstwa biegowego czy biatlonu.

Nie mam nic przeciwko tym dyscyplinom, ale czy naprawdę na igrzyskach trzeba rozgrywać po pięć konkurencji męskich i żeńskich w biatlonie? Po sześć w łyżwiarstwie szybkim?

Nawet mimo najlepszych chęci telewizyjnych operatorów mozolne, ciągnące się jak pociąg z węglem wiosłowanie rękami kolejnych dwójek łyżwiarzy na dystansie 10 000 m wydaje się coraz bardziej archaiczne w świecie dzisiejszego sportu.

Oczywiście snowboard i short track były już obecne na igrzyskach od 1998 roku. Jednak dopiero teraz zostały chyba po raz pierwszy potraktowane naprawdę poważnie, a nie jak niegroźne ciekawostki.

Ile osób odkryło właśnie podczas Turynu, że sprint czy sztafety w short tracku to kwintesencja sportowej walki, dramatycznej rywalizacji o każdy okruch lodu, prawdziwego ścigania się? Ile osób przekonało się, że powietrzne ewolucje snowboardzistów w half-pipie, w pełnym słońcu i przy tętniącej z potężnych głośników muzyce co chwila skłaniają widzów do kręcenia z niedowierzania i zachwytu głowami? A kolejna odsłona prawdziwego ścigania się - snowboardowy cross?

Jeśli państwo przegapili to, a lubią wielki sport i jeszcze większe emocje - zachęcam do oglądania za cztery lata, naprawdę warto.

A kibice czy dziennikarze, którzy nadal uważają te konkurencje za dziwne i traktują z przymrużeniem oka, niech lepiej się przyzwyczają, że nowe sporty - i nowe pokolenie gwiazd sportów zimowych - już tu zostaną. I z igrzysk na igrzyska będą tylko coraz ważniejsze.

Odmłodzenie hokeja

Zresztą nowe pokolenie, niepamiętające Pucharów Kanady i słynnych starć "Sbornej" z "zawodowcami NHL", dochodzi też do głosu w hokeju. Podczas fantastycznego, zionącego zażartością meczu z USA rosyjski 20-latek Aleksander Owieczkin, chyba najefektowniej grający hokeista na tych igrzyskach, zderzył się z Chrisem Cheliosem. Chelios to żywa legenda, grał już na olimpiadzie w Sarajewie w '84. Owieczkin właściwie się z nim nie zderzył, lecz przejechał po nim jak walec. Chelios, wzór lodowego twardziela, weterana, który z wybitych przeciwnikom zębów mógłby pewnie związać grube sznury hokejowych koralików, odbił się od rozpędzonego młodziana jak rower od czołgu T-34.

To był niemal symbol końca pewnej epoki. Za cztery-osiem lat na igrzyskach nie będzie już Cheliosa, Jagra, Forsberga, Selane, Haska, Sakica, którzy rządzili na trzech ostatnich igrzyskach. W Turynie zresztą widać było, jak te legendy są zmęczone. Nadchodzi czas Owieczkina i jemu podobnych, pozbawionych kompleksów, głodnych sukcesów, młodych wilków.

Kolorowa przyszłość

Na każdych kolejnych igrzyskach pokolenie kibiców wychowanych na iPodach, blogach, grach wideo, kablówkach z tysiącem kanałów i sportach ekstremalnych będzie stanowiło coraz większą część widowni. Oni nudzić się nie cierpią. I igrzyska będą musiały zmieniać się dalej. Otwierać na to, co lubią robić i oglądać ludzie na stokach i przed telewizorami. Na ich gwiazdy - np. "Latającego Pomidora" Shauna White'a w half-pipie. A zamykać na to, co staje się domeną coraz bardziej kurczącej się grupki hobbystów.

Jeśli ktoś od snowboardowego crossu woli oglądać 10 km w łyżwiarstwie szybkim albo czwarty bieg tych samych narciarzy, a od Owieczkina woli dziadka Cheliosa, to proszę bardzo.

Ja kilka coraz bardziej archaicznych konkurencji - i wiekowych gwiazdorów - pożegnam bez najmniejszego żalu. I przy okazji kolejnych igrzysk wspomnę, że do wniosku, iż wolę "nowe" od "starego" doszedłem właśnie podczas Turynu 2006.

A na superbohaterów igrzysk po prostu poczekam cztery lata.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.