Kowalczyk: Jeszcze wam pokażę

Justyna Kowalczyk, największa nadzieja Polski na medal igrzysk w Turynie dla ?Gazety": Gdy mnie złapano na dopingu, światek biegaczy odetchnął z ulgą. Ale nie dałam się im długo cieszyć. Jestem! Znowu gotowa do walki.

Po rocznej dyskwalifikacji za doping zawodniczka AZS AWF Katowice szybko wróciła do formy. Na początku stycznia podczas zawodów PŚ w estońskim Otepaeae zajęła trzecie miejsce w biegu na 10 km. W środę po południu Kowalczyk na stokach Kubalonki zdeklasowała krajowe rywalki na mistrzostwach Polski w sprincie, a wieczorem spakowała się i razem z trenerem Aleksandrem Wierietielnym pojechała na zawody Pucharu Świata do Oberstdorfu. Wystartuje tam w biegu na 15 km oraz w sprincie. Oprócz zawodów PŚ w Oberstdorfie Kowalczyk wystąpi jeszcze w mistrzostwach świata do lat 23 w Słowenii. Stamtąd pojedzie do Turynu.

Wojciech Todur, Paweł Czado: W jakiej formie pojedzie Pani do Turynu?

- Już jest nieźle, a przed igrzyskami czeka mnie jeszcze ośmiodniowy pobyt w górach. Mam nadzieję, że popracuję tam bardzo ciężko, tak jak to było jesienią. Praca, jaką wykonaliśmy razem z trenerem w ubiegłym roku, to był kapitał, z którego czerpię zimą, ale który powoli się zużywa. Chcemy jeszcze uzupełnić moc.

Wróciła Pani po rocznej dyskwalifikacji, która miała trwać nawet dwa lata. Jak wcześniejszy powrót przyjęły rywalki?

- Ostatnio, podczas zawodów w Val di Fiemme, podeszła do mnie dziewczyna z Australii. Uśmiechała się i powiedziała: "Bardzo się cieszę, że znowu możesz startować". Myślę, że większość dziewczyn myśli podobnie. Znają mnie, wiedzą, jak ciężko pracuję. Choć kiedy zostałam zdyskwalifikowana, Rosjanki, mimo że bardzo się lubimy, nie ukrywały, że jedna, silna rywalka mniej, to dla nich plus.

Trudny był czas kary?

- Zawiodłam się na wielu osobach. Ludzie byli fałszywi. Podchodzili do mnie i mówili: "Justynko, nic się nie przejmuj". A za chwilę, za moimi plecami wytykali mnie palcami i opowiadali: "A nie mówiłem, że nie mogła biegać tak szybko, musiała coś wziąć!". Nawet nie zadali sobie trudu, żeby sprawdzić, co to był za środek, za który mnie ukarano [w organizmie Kowalczyk wykryto zakazany dexamethason. Zawierał go lek na ból ścięgna, którego używała. Niestety, PZN nie zgłosił tego do FIS. Zawodniczkę ukarano dwuletnią dyskwalifikacją skróconą później do roku - red.].

Gdy mnie złapano, nasz światek odetchnął z ulgą. Ale nie dałam się im długo cieszyć. Jestem! Gotowa do walki. Do końca byli ze mną rodzice, trenerzy, lekarz i mój menedżer Ludwik Żukowski. To były moje podpory. Gdyby nie oni, nie wiem, co bym ze sobą zrobiła. Jedną, może dwie noce przepłakałam w samotności. Mama obawiała się nawet, że mogę sobie zrobić coś złego. A potem wstałam i podjęłam decyzję: "Ja wam jeszcze pokażę! Jeszcze się odegram!". I wróciłam do treningu. Cóż, dostałem nauczkę na całe życie.

Jest Pani ostrożniejsza, sięgając po leki?

- Współpracuję z doktorem Robertem Śmigielskim i nie biorę bez jego zgody żadnych leków! No chyba, że jogurt (śmiech). Doktor układa mi plany treningowe, a jeżeli mnie coś boli, to zaraz biegnę do niego po radę. I proszę o lek, który mi pomoże. Na razie taki układ się sprawdza. Badają mnie trzy razy na tydzień, jestem non stop "pod ostrzałem".

Jak wygląda Pani dzień pracy?

- Wstaję o piątej. Czasami jak mam więcej czasu, to leniuchuję w łóżku do szóstej. Potem przychodzi czas na półtorej godziny rozruchu i śniadanko. Potem trening właściwy - trzy godziny. Wreszcie obiad i znowu do pracy. Po południu trenuję około dwóch godzin. Wreszcie kolacja i zostaje już tylko czas na sen.

Marzy się Pani olimpijski medal?

- Medal? Do tej pory tylko raz w karierze stanęłam na podium Pucharu Świata, i to na najniższym stopniu. To mało. Jedna jaskółka wiosny nie czyni. Nie czuję żadnej presji. Nie jadę do Turynu po wielki wynik. Jadę się uczyć.

W czasie igrzysk chce Pani rywalizować na wszystkich dystansach. Starczy sił?

- Jeżeli zdrowie dopisze. Mam dopiero 23 lata, nie jestem taka stara (śmiech). Nie obawiam się obciążeń. Myślę, że mój organizm to wytrzyma i dam radę się zregenerować.

Jak Pani ocenia olimpijską trasę?

- Gdy trzy lata temu zobaczyłam ją po raz pierwszy, to mnie przeraziła. Szczególnie te ostre zakręty. Minęło jednak trochę czasu i Justyna Kowalczyk się zmieniła. Teraz myślę, że trudna trasa to może być mój atut.

By osiągać sukcesy, trzeba mieć i szczęście. Jeden złamany kijek i rok pracy zmarnowany.

- Doświadczyłam tego podczas ostatnich mistrzostw świata w Oberstdorfie. Teraz jestem mądrzejsza i mam trzy pary kijków. Kijki łamią się najczęściej w czasie sprintów, zawodnicy walczą wtedy ramię w ramię i o to nietrudno. Wtedy koniec nadziei, nie nadrobisz takiej straty. Na długich dystansach jest łatwiej. Blisko trasy zawsze stoi ktoś gotowy podać pomocną dłoń. Rzadko się zdarza trafić na jakiegoś nieużytego chama.

Lubi Pani trenować samotnie. Dlaczego?

- Jestem indywidualistką, gdybym chciała grać w drużynie, to wybrałabym koszykówkę Po prostu nie potrzebuję koleżanek na treningu. Dwa lata temu próbowano do mnie dołączyć kilka dziewczyn. Nic z tego nie wyszło. Irytowały mnie, bo za wszelką cenę chciały mi dotrzymać kroku. One się męczyły fizycznie, ja psychicznie. Bieganie to sport dla indywidualistów, wszystko zależy tylko ode mnie.

A gdyby w Polsce pojawiła się zawodniczka bardziej utalentowana od Pani?

- Myślę, że nie miałoby to na mnie wpływu, gdybym nie musiała z nią trenować. Ale byłoby świetnie, gdyby była taka dziewczyna, przecież rywalizacja zawsze podnosi poziom. Dla mnie ważne jest jednak, żeby miała własnego trenera. Jestem zbyt ambitna, żeby trenować z kimś jeszcze.

Czy Justyna Kowalczyk przywiezie medal z Turynu?
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.