Rok w tenisie. Bijcie mistrza

Roger Federer pobił z tuzin najróżniejszych rekordów, przegrał raptem cztery mecze i już niejako na dokładkę zwyciężył po raz trzeci z rzędu w Wimbledonie i obronił tytuł na Flushing Meadows. W zasadzie można uznać, że Szwajcar jedną nogą przekroczył bramy tenisowej nieśmiertelności. Ma dopiero 24 lata, a na koncie sześć wielkoszlemowych triumfów. To tyle samo co Edberg i Becker, a za rok Federer pobije pewnie takich gigantów jak McEnroe, Wilander i Newcombe, którzy mają ich po siedem.

W całym tym "federerowym" szaleństwie jest jednak coś niezwykłego. Najlepsze mecze tego sezonu to te, w których Federer przegrał lub był tego bliski. W pamięć zapadły więc przede wszystkim: styczniowa pięciosetowa porażka na Australian Open z chimerycznym, ale akurat wówczas grającym tenisową poezję Maratem Safinem, wiosenna przegrana z niezmordowanym biegaczem z Majorki Rafaelem Nadalem, a także mecze z Richardem Gasquetem i wreszcie pasjonujący finał Masters z Davidem Nalbandianem.

To przykuwające uwagę spektakle, o których głośno było długo. Tak samo jak o półfinale US Open, w którym Federer wygrał wprawdzie z Andre Agassim, lecz bardzo namęczył się i z rywalem, i z 20 tys. fanów, którzy stworzyli na trybunach niepowtarzalną atmosferę, dopingując Amerykanina. Po tym spotkaniu Agassi wypowiedział najsłynniejsze w tym roku słowa: - Federer jest lepszy od Pete'a Samprasa.

Wszystkie te mecze elektryzowały, ale nie dlatego, że grano wyjątkowo pięknie (np. na US Open jednym z genialniejszych meczów był bokserski niemal pojedynek Davide'a Sanguinettiego z Paradornem Srichaphanem, którzy grali przez pięć godzin, a w końcówce nie mieli już siły chodzić po korcie). Przegrane Federera przyciągały, bo bili mistrza. I tak pewnie będzie przez najbliższe lata. Męski tenis będzie oddychał nie w rytm zwycięstw Federera, lecz jego porażek, a Szwajcar schodzi z kortu pokonany średnio raz na 91 dni.

Wielki tenis w tym roku to też Rafael Nadal, Kim Clijsters i Justine Henin-Hardenne. Hiszpan wyrósł na króla czerwonej mączki, wygrywając Rolanda Garrosa i 10 innych imprez (także na betonie). Toczył też korespondencyjną (bo zazwyczaj grali w innych turniejach) walkę z Federerem, jednak ta była z góry skazana na porażkę.

Clijsters to najjaśniejsza postać w tenisie kobiecym. Wygrała US Open, zgarniając rekordową w historii pulę nagród - 2,2 mln dol., a wracając na szczyt, startowała przecież z drugiej setki rankingu, bo zeszły rok straciła z powodu kontuzji. Takiego samego cudownego powrotu dokonała Justine Henin-Hardenne, która triumfowała we French Open. Siostry Williams podzieliły między siebie Australian Open (Serena) i Wimbledon (Venus), ale ten sezon jest być może ich ostatnim w czołówce. Rodzinie Williamsów bliżej już bowiem do Hollywood i na wybieg dla modelek niż na kort.

Maria Szarapowa, choć nic wielkiego nie ugrała, wciąż pozostaje marketingową lokomotywą tenisa. Jej twarz, a także kontuzjowana przez część sezonu... pierś nie schodziły z pierwszych stron nie tylko fachowych pism. Ostatni rok pokazał jednak, że Szarapowa staje się po trochu zmodyfikowaną wersją Anny Kurnikowej. Różnica jest taka, że Szarapowa gra lepiej w tenisa, ale wspólne mają to, że zarabiają głównie poza kortem. Roczne przychody Szarapowej szacuje się na mniej więcej 20 mln dol., z czego tylko niecałe 2 mln zarobiła, grając w tenisa. Reszta to kontrakty ze sponsorami. Nie można się już połapać, co ma dla Rosjanki większe znaczenie - turnieje czy sponsorowane przez Motorolę i pełne VIP-ów przyjęcie urodzinowe w Nowym Jorku.

Polski tenis? Marta Domachowska (jedyna Polka w pierwszej setce), Agnieszka Radwańska (wygrała juniorski Wimbledon), Łukasz Kubot (najlepszy senior), Marcin Matkowski i Mariusz Fyrstenberg (eksportowy debel). Wszystkie te nazwiska są, niestety, ciągle rozpoznawalne tylko z polskiej perspektywy. Na świecie nasz tenis wciąż kojarzony jest głównie z Wojciechem Fibakiem, a także z dwoma dużymi turniejami, na których Polacy odgrywają jednak rolę chłopców i dziewczynek do bicia.

Czy możemy doczekać się tenisowego Małysza? Będzie ciężko. Domachowska nie może pokonać rywalki z pierwszej piętnastki rankingu i ciągle popełnia te same błędy (serw, psychika), a wokół niej stale panuje zamieszanie (zmiany trenerów).

Radwańska stoi przed wielką szansą, ale to, czy nie pójdzie w ślady Aleksandry Olszy (też wygrała juniorski Wimbledon, ale później słuch o niej zaginął), zależy od tego, jak rodzice pokierują jej karierą (dobór trenera, sponsora, turniejów itd.). Przeskok od juniorskich sukcesów do seniorskiego rzemiosła jest bowiem osiągalny tylko dla nielicznych. Łukasz Kubot to wielka niewiadoma, na pewno musi wykonać heroiczną pracę, jeśli chce przebić się do pierwszej setki rankingu. Fyrstenberg z Matkowskim mają z kolei kompleks grania na wyjazdach - z trzech zwycięskich turniejów dwa to triumfy w Sopocie. Przeciwko nim przemawia też kryzys zainteresowania deblem na świecie i to, że ciągle nie wiedzą, czy bardziej po drodze im razem, czy osobno.

Jaki jest jednak podstawowy problem polskiego tenisa? Paradoksalnie taki sam jak z niekończącymi się zwycięstwami Federera - nie ma rywalizacji. Domachowska nie ma w kraju zagrożenia, nie ma "swojej Clijsters", którą miała Henin-Hardenne. Tylko gdy będzie rywalizacja, zasada bij mistrza będzie pchać najlepszych do góry. Tak jest we Francji, Hiszpanii czy Argentynie, gdzie nikt nie spoczywa na laurach, nie zadowala się w połowie drogi, bo "już jestem najlepszy". Tam ciągle trwa mordercza wewnętrzna walka, by zaistnieć, a te wszystkie awanse do drugiej lub pierwszej dziesiątki światowych rankingów wychodzą niejako przy okazji. Polski problem polega więc głównie na tym, aby "wyprodukować" rocznie nie jedną Radwańską i Kubota, ale co najmniej tuzin. Tylko czy to u nas w ogóle możliwe?

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.