Rok w narciarstwie alpejskim. Gwiazdy pilnie poszukiwane

To dziś jedna z najdziwniejszych dyscyplin sportu. Być może jedyna, w której przepaść między zainteresowaniem dla jazdy na nartach a zainteresowaniem rywalizacją tych, którzy ją uprawiają, jest tak ogromna. No bo ilu z kilkudziesięciu milionów narciarzy wie, kto to jest Michael Walchhofer?

Weźmy piłkę nożną. Lekko licząc, kopie ją kilkaset milionów ludzi. Od Copacabany po Duszniki Zdrój. Każdy wie, kto to Ronaldinho, Lampard, że Mourinho to arogancki, ale zabójczo skuteczny trener Chelsea albo że Brazylia gra najlepiej i pewnie znów będzie mistrzem świata.

Z nartami tylko na pozór jest podobnie. Tylko w Polsce jeździ przeszło 3 mln ludzi, a na całym świecie kilkadziesiąt. Od Aspen po Szklarską w góry ciągną tłumy, stoki pękają w szwach, sklepy ze sprzetem też.

A zainteresowanie? W Eurosporcie, który relacjonuje alpejski Puchar Świata, narty przegrywają oglądalnością nie tylko z piłką i kolarstwem, ale też np. z biatlonem, curlingiem i snookerem.

Gdy w lutym tego roku byłem na MŚ w Bormio z grupą zagranicznych dziennikarzy na co dzień niezajmujących się nartami (ale jeżdżących), jedyne nazwiska alpejczyków, które coś im mówiły, to Tomba, Maier i Zurbriggen. To tak jakby dziennikarz piszący o nartach (ale grający czasem w piłkę) potrafił wymienić jedynie Pelego, Maradonę i Zidane'a.

A gdzie Miller, Rahlves, Walchhofer, Raich, Kostelić, Paerson, Aamodt, nie mówiąc już o Svindalu czy Kildow?

Znajomość zawodników to jednak nie wszystko, w Bormio uderzała też fatalna frekwencja, zawody oglądało ok. tysiąca widzów. Więcej ludzi było w tym czasie na stoku niż na trybunach!

Brak współmiernego z popularnością dyscypliny zainteresowania sportową rywalizacją dziwi tym bardziej, że alpejczykom dużo bliżej na ziemię niż piłkarzom. To ludzie, którzy po zawodach idą do tej samej knajpy co zwykli śmiertelnicy. Na formum Gazeta.pl jeden z internautów wspominał nawet, że wpadł kiedyś na stoku na Bode Millera, pogadał z nim chwilę i każdy pojechał w swoją stronę. Tymczasem pokopanie piłki z Rasiakiem, nie mówiąc już o Beckhamie, to wyczyn graniczący z cudem. Nie sposób wpaść na piłkarzy bez akredytacji, przepustki itd., itp.

Dlaczego więc narty medialnie stoją tak słabo, na czym cierpią też sami zawodnicy, bo zarabiają niewspółmiernie do zainteresowania dyscypliną (wygranie zjazdu w PŚ to 25 tys. dol, a siedzący na ławce w Hercie Berlin Artur Wichniarek dostaje tyle co tydzień)? Przyczyna nie może być przecież aż tak banalna, że przemykają przed kamerą za szybko albo że kombinezon i gogle skrywają ich twarze zbyt dokładnie. Nie może też chodzić o brak sukcesów w danym kraju, choć tak można pewnie akurat tłumaczyć narciarską arogancję w Polsce. Nic z tego, bo we Francji, Niemczech, a nawet w Austrii alpejczycy nie są najpopularniejszymi sportowcami. W Austrii sportowcem roku został Georg Totschnig - kolarz, który sławny był przez jeden dzień, gdy wygrał etap na Tour de France.

Na czym więc polega problem? Być może na tym, że z narciarstwa znikają gwiazdy, które poruszały wyobraźnię. Tomba i Zurbriggen, ale też Girardelli, Alphand czy Eberharter przyciągali jak magnesy, bo za każdym stała jakaś historia. Tomba był kobieciarzem i lekkoduchem, Zurbriggen "chłopakiem ze wsi", Alphand to "lucky Lucho", który wychodził cało z najstraszniejszych upadków, a o Girardellim mówiono "dżentelmen". Wszyscy wygrywali, ale ludzie zapamiętywali ich nie za same zwycięstwa, lecz za to dodatkowe "coś".

Ostatnią odchodzącą już gwiazdą tego formatu jest Hermann Maier. Austriak nazywany "dziką bestią stoków" elektryzował zwycięstwami, ale też osobowością i życiem poza stokiem. Słynne dzikie miny na mecie, superefektowne upadki i zwierzęca siła działały na wyobraźnię. Dopiero gdzieś między tym wszystkim pojawiły się analizy jego stylu i tłumy przed telewizorami. Maier miał to, czego nie mają dzisiejsze gwiazdki austriackiej kadry. Np. Michael Walchhofer to w tej chwili zapewne najlepszy zjazdowiec świata, ale jest kompletnie anonimowy. O głównym kandydacie do złota w Turynie mało kto słyszał, mało kto wie, co to za jeden.

Na szczęście jest światełko w tunelu - Bode Miller. 28-latek z New Hampshire wygrywa od kilku lat, ale dopiero teraz zaczął (być może nieświadomie) pchać do góry wizerunek medialny całej dyscypliny. Do zwycięstw dołożył bowiem osobowość. Poznaliśmy człowieka totalnie bezkompromisowego, który ma odwagę powiedzieć, że doping to hipokryzja albo że narciarze zarabiają za mało. Miller ma też coś z Tomby, bo lubi piwo, ma własny styl, potrafi zgubić złoty medal albo zjechać na jednej narcie.

Osobowości takie jak Miller są narciarstwu potrzebne jak powietrze. Żyjemy bowiem w czasach marketingu totalnego. Każdy mecz musi mieć smaczek i podtekst. Tak samo jest z narciarstwem. Oglądanie 30 facetów, z których każdy zjeżdża prawie identycznie, w niemal identycznym czasie, przyciągnie tłumy tylko wtedy, jeśli dorobimy do tego odpowiednią historię.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.