Górski: To dla mnie duże wyróżnienie

- Kiedy myślę o tej uroczystości, która mnie w Płocku czeka, wracam niezmiennie do tego okresu, kiedy święciliśmy największe tryumfy z moim zespołem. Wszystko się jak taśma filmowa przed oczami przesuwa - mówi wzruszony Kazimierz Górski, którego imieniem w środę 31 marca zostanie nazwany stadion Wisły Płock.

Andrzej Zarębski: Nie będzie to Pana pierwsza wizyta w Płocku, ale za to chyba najmilsza?

Kazimierz Górski: Ja już mam jeden stadion mojego imienia; w Dusznikach Zdroju. Ale propozycję Wisły przyjąłem z radością. W Płocku byłem wiele razy, znam tu ludzi, jeszcze z dawnych czasów. Są sympatyczni i życzliwi, dlatego jak wyszła od nich taka propozycja, nie miałem nic przeciwko temu. To duże wyróżnienie i dla mnie, i dla zawodników, których prowadziłem w kadrze. Dlatego pozwoliłem sobie zaprosić ich na tę uroczystość; jak to jest moje święto, to i ich. Można różnie mówić, że nie byłoby ich, gdyby mnie nie było. Ale nie byłoby też mnie, gdyby ich nie było. O tym trzeba pamiętać.

Ale to właśnie Pan osiągnął sukcesy, które nie stały się udziałem żadnego polskiego szkoleniowca.

- Pewnie, że naprzód byłem ja. Potem znalazłem piłkarzy, powstała drużyna i kolektyw. Początkowo nikt nam nie dawał szans. Nawet jak zdobyliśmy złoty medal na olimpiadzie. Przecież później wylosowaliśmy Anglię i Walię, z którymi w oczach opinii publicznej nie mogliśmy się równać. Dopiero Mistrzostwa Świata pokazały, na co nas stać. Ten zespół sprawdzał się w walce.

Oni ciągle jeszcze lubią się ze sobą spotykać?

- Bardzo. W ciągu roku rozgrywamy ze dwadzieścia meczów, zupełnie jak w lidze. Jeździmy po Polsce i gramy tam, gdzie nas zapraszają. Na te mecze przychodzi bardzo dużo ludzi. Chcą popatrzeć na tych zawodników, jak się poruszają, czy nie zapomnieli grać w piłkę. To prawdziwa propaganda piłki nożnej. Nie walka o punkty i miejsce w tabeli, tylko pokazanie gry. Może jest trochę wolniejsza, ale z drugiej strony, gdyby oni do tego dołożyli szybkość, to z powodzeniem mogliby grać w lidze. A to przecież starsi panowie, którzy sukcesy odnosili 30 lat temu. Jak ten czas ucieka...

Po dwóch medalach olimpijskich i brązie na Mistrzostwach Świata istnienie Orłów Górskiego należy uznać za kolejny sukces.

- Oni mają z tego radość, chcą się ze sobą spotkać, porozmawiać i wypić po piwku. Teraz mogą. Wtedy, jak odnosili sukcesy, mieli po dwadzieścia parę lat. To był najmłodszy zespół na mistrzostwach. Ja tych chłopców prowadziłem przez wiele lat w młodzieżowcach, później w seniorach. U mnie zaczęli grać piłkarze od Tomaszewskiego przez Szymanowskiego, Gorgonia, Musiała, po Żmudę.

Nie było mowy o przypadku?

- Wszystko było przemyślane. Poza tym oni nie myśleli, za ile grają, nie było żadnych targów, jak teraz. Przecież gdy przestałem w 1976 r. pracować z kadrą, jeszcze dwa lata później pojechali na Mistrzostwa Świata z Gmochem. To był ciągle dobry zespół z wieloma moimi zawodnikami. Doszli nowi, jak Boniek i Adaś Nawałka, ale drużyna opierała się na zawodnikach poprzednich wielkich imprez. I wie pan, co? Oni coś osiągnęli.

Mogli więcej?

- Mogli. Ten mecz z RFN-em. Wszyscy mnie o niego pytają: dlaczego musieliśmy grać w takich warunkach, dlaczego się na to zgodziliśmy, itd. A przecież to nie my się zgodziliśmy. Właściwie nie mieliśmy nic do gadania. O tym, czy mecz się odbędzie, decydował sędzia. Do dziś oglądam ten pojedynek, patrzę, jak to wyglądało na tej wodzie... Ale teraz możemy tylko pogdybać. Choć wiem, że gdyby to był mecz na suchym terenie, mieliśmy większe szanse wygrać, bo byliśmy stroną atakującą. Niemcom wystarczał remis, a my musieliśmy wygrać. Tylko, że oprócz przeciwnika, przeszkadzała nam ta woda. Szkoda, bo szczęście było tak blisko.

Już 30 lat minęło od tamtych chwil.

- Tak. A ja myśląc o czekającej mnie w Płocku uroczystości, wciąż wracam do tego okresu. Jak taśma filmowa przed oczami mi się przesuwa. I te mecze na Stadionie Śląskim; 100 tys. kibiców śpiewa hymn. To trzeba było przeżyć, widzieć, czuć. To dopiero był doping. Ale cóż, z tamtych lat zostały nam tylko wspomnienia. Nie były to czasy ani trudne, ani łatwe. Wiele się wtedy wydarzyło, choć z czasem człowiek na wszystko patrzy inaczej. Samo życie.

I dzisiaj wszystkie wspomnienia ożywają, zwłaszcza w Płocku, z jeszcze większą mocą. Stadion Wisły będzie nosił imię Kazimierza Górskiego.

- Dla mnie to duża satysfakcja. Chciałbym, żeby ten stadion z moim nazwiskiem był stadionem radości, szczególnie dla młodzieży. Żeby panowała na nim sportowa atmosfera i na boisku, i wśród publiczności. Trzeba przecież połączyć jedno z drugim.

Poza tym Płock lubi sport.

- Rzeczywiście. Jest bardzo dobra piłka ręczna. Wasz zespół jest mistrzem Polski, a jeśli nawet w tej chwili nie jest, to na pewno będzie. Śledzę cały czas, co tam się dzieje, choć oczywiście baczniej przyglądam się drużynie futbolowej. Szkoda, że ma kłopoty i trudności. Przecież w Płocku powinna być drużyna. To duże miasto. Ta społeczność lubi sport i zasługuje, żeby raz w tygodniu miała z tego zadowolenie. Żeby miała drużynę, która potrafi grać, wygrywać i strzelać bramki, i żeby patronowi wstydu nie przyniosła. Może wtedy władze miasta i sponsor łaskawszym okiem na klub spojrzą? Mam nadzieję, że przyniesiemy Wiśle szczęście.

O Panu też mówią, że miał szczęście.

- A ja odpowiadałem, że szczęście to można mieć na loterii. Postawi się na parę cyfr i wygrywa parę milionów. W piłce, żeby wygrać, trzeba coś umieć. Zawsze podkreślam, że nie o wszystkim decydują pieniądze. Bo gdyby tak było, mistrzami świata byłyby Arabia Saudyjska i Kuwejt. A nie są. Stąd wniosek, że najważniejsze są umiejętności.

A jednak nie golił się Pan przed meczami.

- Tak się rzeczywiście kiedyś utarło. A sprawa wygląda, można powiedzieć, prozaicznie. Jak jeszcze sam byłem zawodnikiem, goliłem się w dniu meczu. Ale później, gdy człowiek biegał, pocił się, strasznie piekło. Dlatego przestałem się golić przed meczami. I tak się przez lata utarło, że Górski nie goli się na szczęście. Jak schodziłem w dniu meczu na śniadanie, piłkarze mówili: oho, trener nieogolony, to dzisiaj wygramy.

Nikt się nie śmiał?

- Kiedyś kierownik reprezentacji mówi mi: - Kaziu, jak ty wyglądasz? Ogól się, bo to nie wypada. Ja mówię:- Stary, nie mogę się ogolić, bo jak to zrobię, przegramy. O na to: -A co ty, wierzysz w gusła? Zmusił mnie, ogoliłem się i przegraliśmy jakiś towarzyski mecz z holenderską drużyną. Potem nikt mnie już nie namawiał.

To był jedyny "zabieg na szczęście" w Pańskiej karierze?

- Miałem taki numer w Grecji. Tam się gra cały rok, przerwa jest tylko w święta Bożego Narodzenia. Tymczasem w styczniu i lutym padają deszcze i ja miałem taką małą, składaną parasolkę, z którą zawsze jeździłem. Jak padało, to otwierałem i było dobrze. Jechaliśmy kiedyś na mecz i kierownik drużyny w pewnym momencie pyta: - A gdzie Pan ma parasolkę? Odpowiedziałem, że mi niepotrzebna, bo pogoda piękna, świeci słoneczko. -Tak - on na to - ale jak pan miał parasolkę, to my jeszcze meczu nie przegraliśmy. I zawrócił autokar pod mój dom, i musiałem ją zabrać.

Wygraliście wtedy?

- Wygraliśmy.

Środa w Płocku będzie sportowym świętem.

- Sam jestem ciekaw, jak to wszystko wypadnie. Przecież to święto będzie tworzył też mecz Polski z USA. Jako trener też z nimi grałem. Nawiązaliśmy nawet dobre kontakty, choć pierwsze były już przed wojną. Był wtedy taki słynny mecz na Agrykoli zakończony chyba remisem 3:3. Później byłem z moją drużyną na tournée w Ameryce. Ostatnio graliśmy z nimi w Korei i wygraliśmy 3:1, po dwóch pierwszych porażkach w grupie. Sam mecz będzie ciekawy i jeszcze ta oprawa... Jedno z drugim powinno dać ładną i ciekawą imprezę.

Od czasów kiedy wy graliście z USA, wiele się zmieniło. Dzisiaj Polska w rankingu FIFA jest niżej notowana od Amerykanów.

- W Stanach Zjednoczonych dominuje futbol amerykański, bejsbol, koszykówka i hokej. Piłka nożna jest popularna, ale w szkołach. Potem mają problem, bo kończą szkołę, a tu nie ma klubów. Skoro jednak amerykańska drużyna bierze udział w Mistrzostwach Świata, to już o czymś świadczy. Do tej pory wielkich sukcesów nie odnosili, ale na ostatnich mistrzostwach ograli Portugalię. Z nami przegrali i to rzeczywiście była spora sensacja. Zrobili jednak ogromny postęp, bo Amerykanie jak się za coś biorą, to doprowadzają do końca. No i są w ścisłej światowej czołówce w piłce kobiecej.

O tych kobietach nieprzypadkowo Pan wspomina.

- Oczywiście, bo sam byłem w latach 60. prekursorem piłki dziewcząt. Dziś to dyscyplina olimpijska. No, proszę mi powiedzieć, dlaczego one nie miałyby grać w piłkę? Dlaczego miałyby nie uprawiać boksu i zapasów?

Kiedyś to było tabu.

- A dziś to normalne. Kobiety grają nawet w piłkę ręczną, choć moim zdaniem to brutalniejsza dyscyplina. I pomyśleć, że 50 lat temu mówiło się, że kobiety są bardzo delikatne i nadają się tylko do pieszczot. Chodziłem kiedyś na mecze dziewcząt i zawsze robiły na mnie wrażenie ich ambicja i ofiarność. To cechy, których często brakuje męskim zespołom. Kobiecy futbol wygląda zresztą trochę inaczej. Jest wolniejszy, ale ich grze przyświeca jakaś myśl. Kobieta się zatrzyma, popatrzy, rozegra. Gdy bokser stoi w ringu, wystarczy, że raz zostanie trafiony i jest po zabawie. W grach zespołowych wszystko rozkłada się na poszczególnych zawodników. Nawet jak jeden coś zawali, to jest jeszcze drugi i trzeci, który pewne rzeczy może naprawić. Ale żeby tak było, musi wszystkim działaniom towarzyszyć myślenie i odpowiednia atmosfera. Jak się tworzą grupki, jak są jakieś pretensje, to piłkarze nie myślą o grze. Tak jak w Korei. Nasza drużyna myślała tylko o pieniądzach, a nie o grze. Nie było atmosfery. A w takiej sytuacji nic nie pomoże, największe nawet umiejętności. Dlatego ja z zawodnikami nie miałem żadnych konfliktów.

Ale długie zgrupowania, przebywanie ciągle w jednym towarzystwie... Jakoś trzeba wtedy utrzymać dyscyplinę.

- Moi zawodnicy wiedzieli, na czym piłka polega i co chcą osiągnąć. I grali na Mistrzostwach Świata siedem meczów w ciągu 28 dni. Tyle trzeba było rozegrać, żeby zająć jakieś miejsce. Utrzymać wtedy zespół w formie jest nie lada sztuką. Na przeszkodzie stoi stały schemat: trening, wyjazd na mecz, przyjazd, hotel, znowu trening i tak w kółko. Piłkarze mogą mieć tego dosyć. Znużeniu trzeba cały czas przeciwdziałać. Wokół musi się ciągle dziać coś nowego. Na tym polegała sztuka. Ale bez przesady... Były różne przypadki. Kiedyś piłkarz - mniejsza o kraj - chłopak z dużym temperamentem na sprzątaczkę się rzucił. Afera była w Niemczech jak cholera. Od razu kierownictwo odesłało go do domu. A w zespole atmosfera zepsuta już do końca była.

Panu udało się trzy razy utrzymać zespół w ryzach podczas największych imprez.

- Rzeczywiście. Miałem duże doświadczenie i pewną wiedzę. Przecież sam różne rzeczy przeżyłem, byłem jako zawodnik w różnych sytuacjach. Zawsze obserwowałem postępowanie innych trenerów. Widziałem i wiedziałem, jakie popełniali błędy. To były dla mnie wskazówki. Ja w swojej pracy starałem się ich nie powielać, uczyłem się cały czas. Dbałem o coś nowego, o urozmaicenie, żeby zawodnik nie miał czasu myśleć, co zrobić z tym wolnym czasem, żeby był zajęty, itd. Ale żeby do tego dojść, lat potrzeba.

Wielu szkoleniowców mówi, że tak postępuje. Tymczasem nikomu pańskich sukcesów nie udało się powtórzyć. Dlaczego?

- No tak. Ostatnio mieliśmy Koreę i Engela. Ze swoim zespołem przebojem weszli do mistrzostw. Bardzo ładnie wygrali grupę, pokonując Norwegię, Walię, Ukrainę. Nikt się tego po nich nie spodziewał. Świadczyło to o tym, że powstaje zespół, który coś potrafi. Ale już przed wyjazdem było widać, że coś jest nie tak. Moim zdaniem pierwszy błąd Engel popełnił po zwycięstwie nad Norwegią, ogłaszając, że już zakończył selekcję. Zawodnicy poczuli się już pewniakami, wiedzieli, kto pojedzie, a kto nie. Nic dziwnego, że potem z taką Japonią przegrywaliśmy. Gdyby do końca była rywalizacja, to staraliby się cały czas. Nie można było mówić, że wszystko jest bardzo dobrze, bo mistrzostwa najlepiej pokazały, jak dobrze było. Przegraliśmy z Koreą i Portugalią. Do zawodników nie mam pretensji. Im wiele rzeczy można było odpowiednio wcześniej wytłumaczyć. Ale trener i kierownictwo jest od tego, by czuwać i reagować w porę. Ten zespół naprawdę mógł coś zwojować.

To może Engel powinien zostać i dostać szansę wyciągnięcia odpowiednich wniosków?

- Nie wiem. Po mistrzostwach wielu trenerów zmieniono albo sami zrezygnowali. Tu było mnóstwo pretensji. Może zawodnikom uderzyła woda sodowa do głowy? Od razu po awansie trzeba było ich sprowadzić na ziemię i powiedzieć, że to dopiero początek drogi. Ja na mistrzostwach w Niemczech miałem sytuację podobną. Pod koniec eliminacji piłkarze zaczęli się zastanawiać, czy lepiej zająć w grupie pierwsze miejsce, czy drugie i potem trafić na słabszego rywala. Powiedziałem od razu: panowie - my nie przyjechaliśmy tu kalkulować, co lepsze, ale żeby grać i wygrywać. I koniec, nie ma co kombinować. Bo jak się zaczyna kalkulacja, to bardzo niedobrze. Już wielu trenerów na tym padło. A tu nie można odpuszczać. Jak drużyna idzie jak burza, to trzeba grać i nie można nic zmieniać, dawać komuś odpoczywać. Takie kalkulacje są zgubne. Ale właśnie w takiej sytuacji rękę na pulsie powinien trener trzymać. Wszyscy inni mają mu pomagać i ewentualnie doradzać, jeśli mają własne zdanie. Trener powinien wysłuchać każdej opinii, lecz decyzję podjąć już samodzielnie. Bo on za wszystko odpowiada.

Czy widzi Pan trenera, który podołałby takim zadaniom?

- Przyglądałem się temu, jak selekcjonerem został Boniek. Pomyślałem sobie, że kiedyś to był wielki zawodnik, który zagrał kilkadziesiąt meczów w reprezentacji, strzelił dużo bramek, był na trzech mistrzostwach, grał w najlepszym klubie Europy. Kto może mieć lepsze referencje? Ale Boniek myślał, że wybierze najlepszych 16-18, powie im parę słów, że mają grać tak i tak, i oni to zagrają. A tak -nie da rady. Trzeba ze sobą grać, trenować, przebywać w samolocie, autobusie i hotelu. Dlatego mu nie wyszło. Do tego trzeba mieć po pierwsze pewną wiedzę, a po drugie doświadczenie. Mieć własne zdanie też, ale jak ktoś mądrze radzi, to nie wstydzić się z takiej podpowiedzi skorzystać. Na tym rzecz polega. Trzeba to wyważyć. Wszystko i tak zweryfikuje mecz.

Ja coś takiego przeżyłem, to wiem. Przed pojedynkami omawiałem mecz, mówiłem jak gramy, przydzielałem zawodnikom zadania. Na koniec pytałem, czy mają jakieś uwagi. Bo to na razie był mój plan. Jak się zgadzali, to musieli grać tak, jak chciałem. Jeszcze na olimpiadzie, przed którymś meczem, Lubański mówi: - Panie trenerze, a mnie się wydaje, że powinniśmy to zrobić inaczej. Chodziło o grę obrony. Pomyślałem, popatrzyłem. Miał rację. I plan zmieniłem. Mecz był naszą wspólną sprawą i wspólnie wybraliśmy lepsze rozwiązanie. Tak to powinno wyglądać. Przecież na boisku to zawodnicy mają założenie zrealizować, a nie trener.

Z taką Koreą graliśmy bardzo prosto. Długa piłka do przodu, gdzie przegrywaliśmy główki. Nie przeprowadziliśmy żadnej składnej akcji, tylko długą piłką omijaliśmy środek. To nie zdawało egzaminu. Zawodnik w czasie gry nie myśli o tym, co jest nie tak, on realizuje plan trenera. Zły plan na boisku trzeba zmienić, a my takiego zawodnika nie mieliśmy. A potem trener miał pretensje do zawodników. Powinien mieć do siebie, bo on tak kazał grać. Ale to są niuanse. Teraz będziemy obserwowali trenera Janasa.

Czasem jednak zawodnik nie chce się podporządkować woli trenera. Co wtedy?

- Graliśmy na olimpiadzie z ZSRR. Oni mieli wtedy bardzo dobry skład. Do przerwy przegrywaliśmy 0:1, a mogliśmy i wyżej. Byli lepsi. Druga połowa, to właściwie do dzisiaj nie wiem, co się stało. To my graliśmy, atakowaliśmy, a oni stali w miejscu, jakby ich ktoś powiązał. Patrzę na zegarek, a tu 20 min do końca i nadal przegrywamy. Co z tego, że mamy przewagę, skoro gola nie było i czas uciekał. Trzeba było wzmocnić napad. Na ławce miałem ówczesnego króla strzelców polskiej ligi Jarosika. Mówię do niego: - Andrzej, rozbieraj się. -Teraz? - zapytał. Jakbym miał wtedy lagę pod ręką, to chyba bym mu wpieprzył. Nie chciał grać. To zwróciłem się do Szołtysika i Zyga rozebrał się natychmiast. Potem był karny i Deyna strzelił na 1:1. W końcu przyszła ta decydująca akcja. Gadocha z lewej strony grał do Lubańskiego, ten przeskoczył nad piłką, która przeszła do Szołtysika. Zyga akurat nadbiegał i tak gdzieś z 16 m strzelił przy samym słupku. A tam świetny bramkarz bronił. Bardzo wysoki. Palcami musnął piłkę, ale strzał był za mocny.

A Jarosik?

- Po tym meczu już nie grał. Graliśmy kiedyś taki mecz z Niemcami w Warszawie. Prowadziliśmy 1:0 po bramce Gadochy. Przy stałych fragmentach Mullera miał kryć Gorgoń. Jest rzut wolny i Muller strzela nam bramkę głową. Wystarczyło, żeby Gorgoń przy nim stał, nie musiałby nawet skakać ze względu na swój wzrost. Zebrałby mu piłkę i bramki by nie było. A Muller jeszcze raz tak samo strzelił. Cała prasa pisała wtedy, że Tomaszewski zawalił, bo wychodził z bramki. Przecież to Gorgoń nie wykonał zadania. To najlepszy przykład na to, jak dużo zależy od trenera.

I jeszcze Okoński mi przyszedł do głowy. Wspaniały skrzydłowy. Grał w reprezentacji i jakoś mu nie wychodziło. Ale jak pojechał grać do Niemiec, to był tam najlepszym zawodnikiem zagranicznym. Bo miał mądrego trenera, który go umiał ustawić. Zapowiedział, że Okoński gra od połowy boiska. Miał drybling i jak na połowie dostał piłkę, to kiwał obrońcę, ściągnął następnego i potem sam mógł strzelać albo wykładał partnerom. W Polsce kazali mu grać od szesnastki do szesnastki. Jak dostał piłkę pod własnym polem karnym, to po minięciu środka nie miał siły pędzić dalej. A pretensje wszyscy mieli do zawodnika, nie trenera.

Trener nigdy się nie przyzna do tego, że zrobi błąd.

-Prawda. Po tamtym meczu z Niemcami miałem dylemat. Bo jak się przegrywa, to znaczy, że coś jest źle. Albo zła jest koncepcja, albo zła taktyka, albo zły dobór zawodników. Doszedłem wtedy do wniosku, miesiąc później graliśmy o awans olimpijski z Hiszpanią, że muszę wymienić pięciu zawodników w tyłach. Został tylko... Gorgoń. Pojechaliśmy do Hiszpanii i wygraliśmy po dobrym meczu 2:0. Okazało się, że miałem rację. A ponieważ później Bułgarzy tam zremisowali 3:3, pojechaliśmy na Olimpiadę. Dlaczego o tym mówię? Bo porażka zawsze ma jakąś przyczynę i trzeba ją znaleźć. Trzeba wiedzieć, co zmienić. Ale jak się trener boi przegrać...

To co?

- Ja zawsze zespół ustawiałem tak, żebyśmy pierwsi strzelili bramkę. Bo jak strzelimy, to wtedy już mamy co bronić. Poza tym na świeżości zespół jest szybki i ma zapas sił. A co mamy czekać? To kiedy strzelimy bramkę? Trzeba atakować, oddać kilka strzałów, piłka sama do siatki nie wpadnie. Nie można tracić sił tylko po to, żeby przeciwnik bramki nie strzelił. Teraz sprawę jeszcze komplikują pieniądze. Wysokie premie płacą za konkretne miejsce w tabeli. I wtedy nie chcą przegrać meczu. Bo wtedy i remisik jest dobry. Ale kij ma dwa końce. Już mają remisik, już cieszą się z premii, do końca meczu tylko minuta. I wtedy dostają bramkę i przegrywają. Gdyby grali normalnie, to mogliby wygrać. Błąd leży już w głowie trenera, a potem przechodzi na zawodników. Nie można z góry niczego przekreślać. Przecież w piłce gra się po to, żeby wygrać. Ten, co się boi przegrać, niech lepiej się wypisze z tego zawodu.

W Polsce mamy co i rusz świetnych juniorów. Na tym się jednak kończy.

- Przyczyn jest wiele. Teraz młody chłopak wyjeżdża za granicę np. nie znając języka, a to duża bariera. I nawet jeśli już wchodzi do zespołu, to nie może się porozumieć z kolegą. Dogadać mogą się tylko przy tłumaczu. Taki zagra dopiero, jak będzie coś sobą reprezentował. Tam jest duża rywalizacja, no i ten język. Załóżmy, że młody człowiek ma zadatki na dobrego piłkarza i od razu mu w głowie kręcą. Przyjadą do domu, rzucą pieniądze na stół takie, jakich rodzice w życiu nie widzieli. No i jedzie chłopak na Zachód. A tam ani be, ani me. Tak było choćby z Deyną. Pojechał do Anglii, do Manchesteru City. Tam patrzyli na niego jak na człowieka, który ich koledze zabiera miejsce pracy. To mu nie podawali piłki w czasie meczu.

Niedawno mieliśmy takich juniorów, którzy zdobyli Mistrzostwo Europy, a potem zajęli 4. miejsce na Mistrzostwach Świata w Japonii. Sędzia ich trochę przerobił. Grali tam Kukiełka, Szulik, Wierzchowski, ale najbardziej się wyróżniał Terlecki. Różne rzeczy spowodowały, że chłopak zniknął. Próbował grać w Widzewie, Stomilu. I co on teraz robi?

A teraz gra w Wiśle Płock.

- Ale siedzi na ławce. Szkoda go, bo zadatki miał na świetnego piłkarza.

Miał Pan w swojej złotej drużynie jednego rodowitego płocczanina - Jerzego Kraskę.

- To był dobry zawodnik, który do reprezentacji olimpijskiej trafił już jako zawodnik Gwardii Warszawa. Ale miał pecha, bo po olimpiadzie złapał poważną kontuzję. Przez to nie pojechał potem na Mistrzostwa Świata. Jurek jeździ z nami na mecze Orłów. Bardzo porządny z niego chłopak, prawdziwy sportowiec.

Jest Pan piłkarską wyrocznią. Jak nie idzie z Anglią, to Górski coś powie... Jak nie idzie ze Szwecją, to zapytajmy Górskiego.

- Przeszedłem w tym zawodzie pełną drogę, szczebelek po szczebelku. Byłem też osiem lat w Grecji. Tam zdobyłem pięć mistrzostw i pięć pucharów. Takie pytania o kadrę to nic. Bardziej kłopotliwe są te dotyczące pracy z Legią i dlaczego z nią nie zdobyłem mistrzostwa.

Dlaczego?

- No i co mam powiedzieć? Tak było i już. Ale pojechałem do Grecji, nie znałem języka i zrobiłem wyniki. Dlaczego tam mi się udało, a tu nie? Bo tam były warunki. Takich trenerów jak ja było pięciu. Byłem ja, Niemiec, Anglik, Jugosłowianin i Bułgar. Każdy miał tłumacza. Język poznałem dopiero po dwóch latach. Życie to wymusiło. Widziałem po reakcjach zawodników, że często tłumaczenia były złe. I to mnie denerwowało. Trochę trwało, ale w końcu sobie poradziłem.

A w Legii było tak, że tu trafiali głównie zawodnicy odrabiający wojsko, o co zwykle mieli wielkie pretensje. Przez pierwszy rok jeszcze starali się grać, by się wypromować czy trafić do reprezentacji. W drugim roku było dużo gorzej. No i w innych klubach zawodnicy dostawali pieniądze, a w Legii - nie.

Poszedłem kiedyś do generała i mówię, że w klubach zawodnicy dostają premie. A on mi na to, że w Legii to jest zaszczytna służba wojskowa, że to, że tamto. I tak to wyglądało. Co z tego, że było pięciu reprezentantów? Dla kadry grali, ale dla klubu już tak się nie chciało. Jak z Grecji wróciłem do Legii, to nagle pięciu czy sześciu zawodników puściłem za granicę. Bo z niewolnika nie ma pracownika. Niech idą w cholerę i będzie spokój - mówiłem włodarzom.

Jak Pan trafił do Grecji?

- To była śmieszna sytuacja. Po olimpiadzie w Montrealu podziękowałem za pracę z reprezentacją. Była w prasie nagonka. Srebrny medal potraktowano jak porażkę. A przecież na taki następny trzeba było czekać 16 lat, dopiero za Wójcika się udało i wtedy było wielkie "hurra!". Wtedy komitet olimpijski zwrócił się do mnie, żebym przeprowadził kurs trenerski w Meksyku. Pojechało tam kilku szkoleniowców z Polski, z różnych dyscyplin, no i ja od piłki. Tam dostałem telefon z ambasady greckiej, zostałem zaproszony na spotkanie. Ambasador zapytał na nim, czy znam Panathinaikos. Odpowiedziałem, że tak, bo przecież przegrał z Polonią Bytom. Wtedy mi wyjaśnił, że za chwilę zadzwoni prezes i że bardzo chce ze mną porozmawiać. I za chwilę rzeczywiście dostałem propozycję.

Nie przyjął jej Pan od razu.

- Powiedziałem, że nie mogę, bo mam jeszcze dwa tygodnie kursu. Nie skutkowało. Tłumaczyłem, że najpierw muszę wrócić do kraju, dostać zgodę, załatwić wszystkie formalności. Skończyłem kurs 1 grudnia, wróciłem do Warszawy i od razu miałem telefon z komitetu, czy rzeczywiście chcę jechać do Grecji. Odpowiedziałem, że właściwie to mogę. I dostałem polecenie stawienia się z podaniem, że zwracam się z prośbą o wydanie mi paszportu. Okazało się, że ten prezes był wcześniej w Warszawie i wszystkie sprawy pozałatwiał. Tak tam trafiłem. Panathinaikos miał wtedy trenera Brazylijczyka, który przegrał pięć meczów. Kibice dostali szału. A prezesowi polecił mnie dziennikarz, który był na meczu Polska - Cypr, podczas którego z honorami i oficjalnie żegnałem się z reprezentacją. Potem mnie nawet w tym Meksyku znaleźli.

Przyjęty został Pan w Grecji niezwykle gorąco.

- Szum był jak cholera. Na lotnisku pełno ludzi, dziennikarzy, do hotelu taksówkarze na klaksonach jechali. Wariactwo od razu. Dlatego po pół roku chciałem uciekać. Wyciągnąłem Panathinaikos z piątego miejsca. Zdobyliśmy mistrzostwo i puchar Grecji. Poszedłem do prezesa i podziękowałem za pracę. Jak to, pan dziękuje? - zapytał.- Zdobył pan mistrza i puchar, i chce wyjeżdżać? Potwierdziłem. Powiedziałem, że nie chcę tam dłużej być. A on swoje, że ja muszę zostać. Sprawa oparła się o ambasadę. Ambasadorem był taki były sztygar ze Śląska. Wszystko mi wyjaśnił odnośnie pewnej klauzuli, która była w umowie. Chodziło o to, że klub zastrzegł sobie prawo do decydowania, kiedy i dokąd mogę odejść. No i zostałem, pomimo tego całego wariactwa. I tak m.in. w Panathinaikosie i Olimpiakosie później pracowałem. W sumie spędziłem w Grecji osiem lat. Żona do dzisiaj ma pretensje, że mogłem zostać, bo nikt mnie nie wyrzucał. Ale psychicznie bym tego nie wytrzymał.

A jak Pan radził sobie z dziennikarzami?

- Tam były cztery dzienniki sportowe i musiały coś pisać. Oprócz tego pisała o nas normalna prasa polityczna. Na każdym treningu było 3-4 dziennikarzy. Każdy czekał na to, co się stanie. Oj, oni potrafili znaleźć temat. Brali np. zawodnika na bok i mówili:- Słuchaj, ty jesteś dobry zawodnik, czemu nie grasz?- Bo mnie trener nie wstawia. -Ale ty jesteś lepszy!

Potem przychodzi do mnie taki piłkarz i pyta, dlaczego nie gra. Odpowiadałem, że widocznie ktoś jest lepszy i że generalnie ja o tym decyduję. Ale jak zobaczę, że dobrze trenuje, to go wstawię do składu. I w końcu takiego musiałem wpuścić na boisko. Już po pierwszej połowie powinienem go wyrzucić, bo był wyraźnie słabszy. Ale przytrzymałem go do końca aż spuchł. Już więcej nie przychodził i o nic nie pytał. Ale dziennikarze przez jakiś czas mieli co pisać.

Na tym nie koniec. Po każdym meczu w szatni omawiałem spotkanie. Byłem tylko ja i zespół. A potem słowo w słowo to, co ja powiedziałem, pisała prasa. Zupełnie jakby mnie ktoś nagrywał, jakby w szatni był podsłuch. Mieli w zespole swoje wtyczki. Mieli piłkarzy, o których pisali, że są dobrzy, a ci w zamian im donosili. A przecież są rzeczy, które nie powinny wychodzić na zewnątrz, np. jak opieprzałem zawodnika. Wtedy wziąłem wszystkich na boisko, do koła. Tu już podsłuchu nie mogło być. Okazało się, że na drugi dzień i tak w gazetach o tym pisali. Na dłuższą metę to było strasznie męczące.

Jednak Grecy strasznie Pana lubili i cenili.

- Do dzisiaj nas tam zapraszają i z przyjemnością jeździmy. Tam rzeczywiście potrafią człowieka docenić. A i w klubach jest ciekawa sytuacja. Wie pan, jak się tam prezesem zostaje? W Olimpiakosie prezes jest armatorem, a w Panathinaikosie ma rafinerię. Oni mają własne pieniądze i tak to się zaczyna kręcić. Jak chcą kogoś zaprosić do współpracy w klubie, to ten ktoś musi się stosowną sumką wkupić. I wtedy taki klub zupełnie inaczej funkcjonuje. U nas to nie do pomyślenia, a tam doskonale się sprawdziło.

Panie Kazimierzu, nie znudziło się Panu jeszcze o piłce rozmawiać?

- A gdzie tam! Piłka to moja pasja życiowa. Od lat młodzieńczych kopałem na podwórku, w szkole i w klubie. Choć moją niespełnioną pasją były szachy. Nieźle się nawet zapowiadałem, ale jak przychodziła wiosna, to już ciągnęło mnie na boisko. Grałem najpierw w moim rodzinnym Lwowie, potem w Legii, gdy w 1945 r. przyszedłem do Warszawy z wojskiem. Potem przyszli młodsi, lepsi i musiałem ustąpić im miejsca. Miałem do wyboru zostać sędzią, trenerem lub działaczem. Sędziowanie mnie nie interesowało. Więc zostałem trenerem, najpierw przy boku Wacława Kuchara. I później już tak poszło. Przez drużyny juniorskie i klubowe trafiłem do reprezentacji Polski młodzieżowej, aż do pierwszej reprezentacji. Byłem też prezesem PZPN, czyli i działaczem zostałem. Piłka cały czas była wokół mnie i tak zostało do dzisiaj. Ona jest taka, że się nie może znudzić.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.