Dylewski: Naszą siłą jest gra zespołowa

Andrzej Zarębski: We Włoszech graliście z drużynami, których zawodnicy są doskonale wyszkoleni technicznie. Czy to, że wygraliście, zawdzięczacie tradycyjnemu, tj. "siłowemu" systemowi szkolenia?

Paweł Dylewski: Dla mnie jako trenera samo przygotowanie fizyczne nie jest najważniejsze. Przecież chłopcy, żeby grać, muszą umieć operować piłką, muszą mieć pojęcie o taktyce. My łączymy wszystkie te elementy. Poza tym naszą siłą jest gra zespołowa. Z drugiej strony we Włoszech graliśmy w bardzo ciężkich dla nas warunkach. Duży upał plus dziwne pory rozgrywania meczów, od 9 rano do 16, wszystko to było szalenie męczące. Przydało się zatem i przygotowanie fizyczne. Chłopcy wytrzymali trudy turnieju bardzo dobrze, obeszło się bez omdleń czy innych kłopotliwych sytuacji. Dotrzymaliśmy kroku zawodnikom z cieplejszych od Polski krajów. Ale i piłkarsko też nie byliśmy gorsi. Mnie jako trenerowi było bardzo przyjemnie.

Dlaczego?

- Bo miałem kłopot bogactwa. Ja muszę przed każdym meczem się zastanawiać, kogo na danej pozycji wystawić. Na kogo się nie zdecyduję, wiem, że zagra dobrze. Nasz zespół, cała drużyna, to kolektyw plus indywidualne umiejętności niektórych piłkarzy. Ale na tym sztuka polega, że te umiejętności trzeba sprzedać, współpracując z innymi zawodnikami. Właśnie taka mieszanka przygotowania fizycznego i wysokich umiejętności taktyczno-technicznych, pozwoliły osiągnąć nam suckes.

Ale za kilka lat może dojść do takiej sytuacji, że to wy znikniecie z futbolowej mapy, a wasi rywale będą odnosić wielkie sukcesy.

- Ja bym powiedział inaczej. My warunkami fizycznymi nie odbiegaliśmy od Francuzów, Austriaków, Włochów czy Holendrów. Inaczej niż taka Sandecja. Tam grało czterech zawodników, którzy już byli "przerośnięci". Mieli chyba po 180 cm wzrostu, byli potężnie zbudowani. Tacy mężczyźni. I oni bazowali na sile. Zdaję sobie sprawę, że tak robiły i pewnie jeszcze będą robić zespoły z tzw. bloku wschodniego. Bo przy takim przygotowaniu w młodym wieku rzeczywiście jakiś wynik można osiągnąć. Ale na dłuższą metę jest to nieopłacalne, o czym takie zespoły, w tym polskie, wielokrotnie się przekonywały. Dlatego w klubie staramy się pracować inaczej. Efekty są. Choćby drużyna juniorów Grześka Wenerskiego, która gra teraz w finałach mistrzostw Polski. Młodzieżowe zespoły Wisły zaczynają w polskim futbolu coś znaczyć. Mam nadzieję, że doczekamy się większych sukcesów. My początek już zrobiliśmy.

Twój zespół to 21 chłopców.

- I we Włoszech grali wszyscy. Jedni więcej, drudzy mniej, ale wszyscy. Choć to są małe dzieci, to na co dzień też mają swoje problemy. Trudno wtedy je zmuszać do ciężkiej pracy. Na nich naprawdę można było liczyć. Na treningach bardzo się przykładali, walczyli o swoje. To dlatego tworzą taki fajny zespół.

Ilu z nich ma szansę w przyszłości zaistnieć w dorosłej piłce?

- Spora grupa. Na 100 proc. nikt nie ośmieli się teraz prorokować, ilu z nich będzie zawodnikami klasy ligowej czy reprezentacyjnej. Zanim dorosną, jeszcze wiele może się zdarzyć. Przecież oni mają dopiero po 13 lat. Na wszelkie prognozy jest jeszcze za wcześnie. Ale mogę powiedzieć tyle, że mam zawodników, którzy mają papiery na granie. Oprócz umiejętności mają charakter do piłki. Stać ich na wyrzeczenia, bo przecież zabierając ich na trening, na mecze czy turnieje, zabiera się im też trochę dzieciństwa. Oni sobie z tego zdają sprawę. Całemu procesowi treningowemu poddają się bardzo chętnie. Wyjazd do Włoch był dla nich nagrodą za ciężką pracę. Mogli nie tylko pograć w piłkę, ale też wypocząć, zwiedzając Wenecję, wiedeński Prater czy stadion Ernsta Hapela, na którym Józef Młynarczyk zdobywał Puchar Europy. Zasłużyli na to.

Copyright © Agora SA