Rozmowa z Piotrem Protasiewiczem

Jarosław Dąbrowski: Żałujesz pewnie, że z własnej winy odpadłeś trochę przedwcześnie z turnieju...

Piotr Protasiewicz: Zawsze może być lepiej, jak nie wygrywasz turnieju Grand Prix. Chyba się za bardzo rozluźniłem po tym awansie z tury eliminacyjnej. Wracając do tego mego ostatniego wyścigu, mam pretensje wyłącznie do siebie. Popełniłem błąd: kiedy wyprzedziłem Lyonsa, za bardzo wyniosło mnie na prostej na zewnętrzną część toru.

Tak jak już mówiłem po treningu, na tej nawierzchni i przy tej geometrii toru nosiło tylko przy krawężniku. Myślałem, że w trakcie zawodów się to zmieni, ale wyszło na to, że jazda wewnętrznym torem była najbardziej ekonomiczna: dawała szybkość i jeśli się tam nie utrzymałem, spadałem na dalsze miejsce. Błędy robili też inni: choćby taki Nicki Pedersen dotknął taśmy z własnej winy.

Gollob i Bajerski decydowali się na zmiany motocykli po kilku biegach. A ty?

- Nie było potrzeby. Nawet jak przegrałem z Rickardssonem i Adamsem, jechałem w bliskim kontakcie, atakowałem, ale trochę za szeroko, więc straciłem korzystna pozycję do walki drugą pozycję. No cóż, trudno, jedzie się dalej.

Zawsze powtarzasz, że w GP startuje się na własny rachunek, nie ma współpracy np. z klubowym kolegą. W jednym z dwóch biegów, w których dziś jechałeś wspólnie z Tomaszem Bajerskim, mogliście chyba sobie pomóc.

- Konsultowaliśmy się przed tym wyścigiem z Bjarne Pedersenem i Lyonsem. Niestety, Tomek miał kłopoty na starcie. Zawiesił się motorem w głębokiej koleinie. Gdyby wyszedł normalnie spod taśmy, na pewno przyjechalibyśmy do mety na dwóch pierwszych pozycjach.

Miło był patrzeć, jak po pierwszym biegu ty - zwycięzca - podajesz sobie na torze rękę z drugim na mecie z Tomaszem Gollobem...

- Czasami się tak zdarza. Ja wygrałem, to chyba dlatego on wyszedł z tym gestem. Ja nie widzę w tym żadnego problemu, to chyba tylko wy dziennikarze się doszukujecie jakichś podtekstów. Jesteśmy kolegami na torze i niech tak już zostanie.

Copyright © Agora SA