Rozmowa z Józefem Łobockim, trenerem piłkarskim

Jestem tak związany z tym regionem, że chciałem pracować wyłącznie na Warmii i Mazurach. Tu się urodziłem i tu będę chciał swoją pracę zakończyć. Tak być musi, bo jestem stąd - mówi trener Józef Łobocki

Paweł Gęsicki: Jubileusz 25 lat Pańskiej pracy trenerskiej przypada w roku, który był fatalny dla olsztyńskiej piłki nożnej.

Józef Łobocki: To jest mało przyjemny rok również dla mnie. Upadek Stomilu to dla mnie duże przeżycie. Wychowałem się w tym klubie. Od 1959 r. grałem w barwach OKS-u. Zaczynałem od koszykówki na poziomie II ligi u trenera Aleksandra Grzegorzewskiego, który później doprowadził zespół dziewcząt do ekstraklasy. Czerpałem i czerpię wzorce z tego trenera, podobnie jak z trenerów: Aleksandra Kupcewicza, Andrzeja Siennickiego, Mariana Rapackiego, Jerzego Koneckiego. Przykro mi, że ten jubileusz przypada w momencie, kiedy odpuściłem trochę pracę trenerską, a zaangażowałem się w próbę ratowania Stomilu. Na własnej skórze przekonałem się, jak trudno jest zdobyć pieniądze na klub w naszym regionie. Nie udało nam się utrzymać w II lidze i uważam, że zdecydował o tym właśnie brak pieniędzy. Stomil spadł do III ligi i wydaje mi się, że ze względu na długi nie uda się go już uratować. To mój osobisty dramat i moja porażka.

Żałuje Pan, że z trenera stał się Pan jednym z działaczy Stomilu?

- Żałuję, bo ja się przede wszystkim czuję trenerem. Lubię pracę na boisku, wśród zawodników. Chciałem się jednak przekonać, jak działa klub od strony organizacyjnej. Pracowałem w Stomilu od rana do wieczora, ale już po kilku miesiącach wiedziałem, że ten klub będzie miał problemy z przetrwaniem.

W Stomilu panował bałagan organizacyjny?

- Ten klub nie mógł funkcjonować na zasadzie drobnego sponsoringu prywatnych firm. Uważam, że tylko duże firmy, przy pomocy władz samorządowych, mogą pomóc w utrzymaniu klubów sportowych. Dobrze zorganizowany klub piłkarski może być wykorzystywany w promocji regionu. Przykładem był Stomil w 1994 r. w momencie awansu do I ligi, czy siatkarze AZS-u i koszykarki Łączności. Kiedyś łatwiej było pracować w sporcie. Teraz wchodzimy do Unii Europejskiej i dopiero zaczynamy uczyć się zachodnich wzorców.

Awans Stomilu do I ligi był dla Pana szczególnym wydarzeniem?

- To był najważniejszy moment w mojej pracy trenerskiej. Na mecze przychodziło po 20 tysięcy kibiców. Była wspaniała atmosfera, a my jak równy z równym walczyliśmy z Legią czy Widzewem. Głośno mówiłem wtedy, że powinniśmy zbudować zespół na miarę mistrza Polski. Przecież mieliśmy takich zawodników jak Sokołowski, Czereszewski, Żukowski, Biedrzycki, Oblewski. Pracowałem wówczas z Bogusławem Kaczmarkiem i z Piotrem Wieczorkiem. Po pierwszym sezonie w ekstraklasie wykreowano mój konflikt z Kaczmarkiem, a tak naprawdę tego konfliktu nie było. Mieliśmy kiedyś odmienne zadania na temat klubu, ale nadal się spotykamy, jesteśmy kolegami. Zaprosiłem Bogusia na mecz do Działdowa. Jeśli będzie mógł, przyjedzie i poprowadzi ze mną zespół "gwiazd".

W ciągu ośmiu lat gry Stomilu w I lidze nie było mnie w tym klubie przez sześć lat. W tym czasie prowadziłem Jezioraka Iława, z którym walczyliśmy - wspólnie z Andrzejem Bedrą - o awans do ekstraklasy. Nie udało się, bo rywalizowaliśmy z takimi tuzami, jak Wisła Kraków, Petrochemia Płock i Polonia Warszawa...

Ale podobno niektórzy zawodnicy ówczesnego Jezioraka nie chcieli walczyć o ekstraklasę?

- Do tego nie chcę już wracać, bo ogólnie pracę w Iławie wspominam bardzo dobrze i Jeziorak darzę dużą sympatią. Podobnie jak Granicę Kętrzyn, w której później pracowałem. Graliśmy w III lidze i po ośmiu kolejkach byliśmy wymieniani nawet jako kandydaci do awansu do II ligi. Niestety zmieniły się władze Kętrzyna i wszystko się rozpadło.

Poza pracą z reprezentacją Polski U-16 i U-18 swoją karierę związał Pan z klubami Warmii i Mazur. Nie miał Pan propozycji z innych klubów?

- Miałem i może popełniłem błąd, że z nich nie skorzystałem. Mogłem pracować we Wrocławiu, w Krakowie z Wawelem, w Nowym Dworze ze Świtem czy w Białymstoku z Jagiellonią. Jestem jednak tak związany z tym regionem, że chciałem pracować wyłącznie na Warmii i Mazurach. Tu się urodziłem i tu będę chciał swoją pracę zakończyć. Tak być musi, bo jestem stąd.

Gdyby cofnął się Pan o 25 lat, wybrałby Pan ponownie zawód trenera?

- Zostałbym albo księdzem, albo trenerem [śmiech - red.]. Piłka nożna była, jest i będzie moją pasją, ale nie uciekam od innych dziedzin życia. Wielkim autorytetem jest dla mnie Jan Paweł II. Mam kolekcję albumów dotyczących tego wielkiego człowieka. Moje prywatne spotkanie z papieżem było dla mnie ogromnym przeżyciem. Dzięki piłce nożnej wiele zwiedziłem i mam wielu przyjaciół. Ja już wiem, że zawód trenera jest wspaniały. Zawodnicy są różni, mają swoje problemy i czasami trzeba im po ojcowsku pomóc, ale jestem dumny ze wszystkich piłkarzy, z którymi pracowałem.

Żałuję jedynie, że nie udało mi się ułożyć życia osobistego. Małżonka wytrzymała ze mną tylko cztery lata. Żona była młoda, a ja rzadko byłem w domu. Ciągle gdzieś fruwałem - raz do nieba, a raz do piekła - zawsze coś się działo.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.