Andrzej Rustanowicz ma 52 lata. Z wykształcenia prawnik. Biznesmen, konsul honorowy
Peru, członek polskiej izby handlowej w Casablance, dyrektor ds.
eksportu firmy
Rafamet i wreszcie członek zarządu Ruchu.
Choć pochodzi z Katowic, "niebieskim" kibicuje od dziecka. W 2000 roku dzięki swoim kontaktom zorganizował im zgrupowanie w Maroku. Od dwóch miesięcy jest też członkiem klubowego zarządu. - Prezes Krystian Rogala, wiedząc o moich kontaktach biznesowych, poprosił mnie o pomoc. Nie odmówiłem - wspomina.
Wojciech Todur: Teraz pewnie Pan żałuje. Kibice Ruchu za większość niepowodzeń drużyny obarczają właśnie członków zarządu.
Andrzej Rustanowicz: Bardzo mnie to boli. Czytam, co o nas wypisują w internecie. A ten napis ("zarząd raus, Rogala dziękujemy") na ostatnim meczu Pan widział? Ci ludzie na pewno nie zasłużyli na takie traktowanie. To społecznicy. Ze swojej pracy nie mają nic poza satysfakcją ze zwycięstw Ruchu, a co miesiąc płacą wysokie składki członkowskie.
Kibice twierdzą, że to grono jest zbyt liczne. Nie potrafi szybko podjąć decyzji.
- Jest liczne, ale dzięki temu szanse na zdobycie pieniędzy czy sponsora znacznie rosną. Co do szybkości podejmowania decyzji, też bym tego nie demonizował. O najważniejszych sprawach decyduje prezydium. Ludzie ze Śląska czy wręcz z Chorzowa. Zawsze pod bronią, żeby służyć prezesowi pomocą, radą.
Jaka jest więc przyczyna tak fatalnej dyspozycji "niebieskich"?
- Jestem w tym "biznesie" zaledwie od dwóch miesięcy. Wypowiem się więc jako kibic. Błędy popełniono zimą. Brak pieniędzy w klubowej kasie spowodował, że zespół nie wyjechał na żadne zagraniczne zgrupowanie. Efekt był taki, że przegraliśmy większość sparingów. Gdy już piłkarze nadrobili stracony czas i zaczęli grać w miarę przyzwoicie, zaczęło brakować im szczęścia. Zremisowali wygrane już przecież mecze ze Szczakowianką czy Groclinem. Straconych punktów bardzo teraz brakuje.
Mariusz Śrutwa w rozmowie z "Gazetą" przestrzega, że spadek z ligi może być równoznaczny z upadkiem klubu!
- Aż tak źle nie będzie. Jednak bez radykalnych zmian na pewno się nie obędzie. Jak już wspominałem, pracuję dla Ruchu zaledwie od dwóch miesięcy, mam nadzieję, że efekty mojej pracy będzie już widać w przyszłym sezonie. Firmy, z którymi współpracuje Rafamet, to światowa czołówka w różnych branżach. Nasze obrabiarki toczą koła dla TGV, francuskiej superszybkiej kolei. Niedawno podpisaliśmy kontrakt z wielkim amerykańskim koncertem General Electric [firma kontroluje 25 proc. rynku energetycznego w Stanach Zjednoczonych - przyp. red.]. To duże pieniądze, a w ślad za tym idą kontakty i możliwość pomocy klubowi. Pracuję nad tym bardzo intensywnie.
Spadek z ligi raczej nie ułatwi pozyskania nowego bogatego sponsora.
- Firmy z kapitałem zagranicznym, zanim zainwestują w klub, najpierw dokładnie go prześwietlą. Taka sytuacja zdarzyła się w Chorzowie zupełnie niedawno. Inwestora interesowało wszystko: od frekwencji na trybunach, na kondycji finansowej kończąc. Niestety, przegraliśmy... Ruch to przede wszystkim prestiż i lata historii, ale to w obecnych czasach za mało. W drugiej lidze banner reklamowy na stadionie przy Cichej będzie znaczył jeszcze mniej.
Czy szansą dla Ruchu może być przekształcenie klubu w sportową spółkę akcyjną?
- I to jak najszybciej. Stowarzyszenie to przestarzała forma kierowania klubem. Dla wielu inwestorów zupełnie nieczytelna. Na każdym kroku lobbuję, żeby jak najszybciej powołać działającą na zdrowych zasadach spółkę.
Przeciwnicy spółki twierdzą, że wtedy kurek z pieniędzmi zakręci miasto. Skończy się finansowanie szkolenia grup młodzieżowych i bezpłatne korzystanie ze stadionu.
- A co stoi na przeszkodzie, żeby miasto też było udziałowcem spółki? To można pogodzić.
Nadal wierzy Pan w utrzymanie?
- Oczywiście. Czekają nas jeszcze mecze z Legią i u siebie z Pogonią. W
Warszawie zawsze grało nam się dobrze. Liczę na remis, a na koniec na pewne trzy punkty.
To i tak może się okazać za mało. Konieczne są jeszcze porażki Szczakowianki.
- Wszystko jeszcze jest możliwe.