Idea Śląsk Wrocław po pierwszej części sezonu

KOSZYKÓWKA. Przed koszykarzami Idei Śląska Wrocław druga, najważniejsza część sezonu w PLK - mecze w tzw. szóstkach oraz faza play off. Za nimi dwa największe buble od 1997 roku - czyli start w tegorocznej Eurolidze oraz pierwsza część PLK

To właśnie w 1997 roku ostatni raz koszykarze Śląska nie wywalczyli mistrzostwa Polski, ale nawet wtedy nie zdarzały im się takie wpadki, jak w tym sezonie. Była kilkumeczowa seria porażek, ale nigdy w tak kompromitującym stylu i z tak słabymi drużynami jak w tym sezonie.

Przypomnijmy fakty. Osiem przegranych w PLK, w tym m.in. z takimi "potentatami" jak Legia Warszawa i Unia Tarnów. To trochę wstyd. Wszak w tych klubach cały zespół zarabia tyle co dwóch, może trzech niekoniecznie najlepiej opłacanych graczy Śląska. Te wyniki zabolały kibiców. Ich dezaprobata była zauważalna, choć trzeba przyznać, że fani nie byli małostkowi i poza kilkoma przypadkami frekwencja na meczach była dobra. I to mimo wciąż dość drogich biletów. Wielki plus dla kibiców.

Poprzeczka wisi wysoko

Każdy ma swoją ocenę występów Śląska w tym sezonie. Inaczej tę część rozgrywek ocenią działacze, inaczej dziennikarze, których i tak ci pierwsi jak zwykle oskarżą o brak obiektywizmu, cokolwiek by napisali. Taka to już wrocławska specyfika, że nawet przecinek postawiony w tekście o Śląsku nie w tym miejscu, w którym życzyliby sobie działacze Idei Śląska, spotyka się z ich agresją i oskarżaniem o zmowę z nie wiadomo kim.

Daleki jestem od totalnej krytyki występów Śląska w tym sezonie, choć zdarzyły się mu i kompromitacje. Chciałbym i w innych dyscyplinach emocjonować się europejskimi rozgrywkami, a w krajowych stawać przed dylematem: albo mistrzostwo Polski, albo "tylko" miejsce w czołówce. Zdarzają się słabsze sezony i Barcelonie, i Virtusowi Bolonia, więc musiał przyjść i słabszy sezon Śląska. Poprzeczka zawieszona w poprzednich latach wisi tak wysoko, że każde jej strącenie przyjmowane jest jak klęska.

Warto zastanowić się jednak nad przyczynami słabszej gry zespołu, który zgodnie z zapowiedzią prezesa Grzegorza Schetyny, wygłoszoną tuż po pierwszym, wysoko wygranym meczu ligowym z Legią Warszawa, miał najsilniejszy skład w swej historii.

Nie będę przytaczał statystyk i zbyt wielu wyników, a zatrzymam się tylko nad zjawiskami, jakie obserwujemy w klubie na przestrzeni ostatnich dwóch sezonów, a które mają - moim zdaniem - wpływ na postawę koszykarzy.

Krok do przodu

"Chociaż nie awansowaliśmy do drugiego etapu, uważam, że Idea zrobiła w tym sezonie krok do przodu. Mniej zespołów w Eurolidze - 24, a nie 32, trudniejsza grupa i pięć zwycięstw, czyli o jedno więcej niż w poprzednim sezonie, upoważnia do takiego stwierdzenia, choć nie ma co ukrywać, że na początku sezonu oczekiwania były większe niż przed rokiem. Gdyby udało się awansować, w co wierzyłem do ostatnich meczów, byłby to krok milowy" - to ocena występów Idei Śląska wygłoszona przez prezes Schetynę w wywiadzie dla Polskiej Agencji Prasowej.

Dobra mina do złej gry - to przysłowie pasuje tu jak ulał. Przypomnijmy, że wrocławianie zajęli przedostatnie miejsce w ośmiozespołowej grupie C i odpadli z dalszej rywalizacji. Statystycznie może i rzeczywiście wyjdzie lepiej. Ale prawdy w tym tyle, ile w twierdzeniu, że Paweł Wiekiera to najlepiej rzucający za trzy punkty gracz w Europie. Rzeczywiście, wygrał statystykę Euroligi w tej kategorii, ale czy naprawdę wierzymy w to, że nie ma sobie równych na Starym Kontynencie?

Podobnie z występem Śląska w Eurolidze. Prezes zadowolony, bo grał wśród 24, a nie 32 drużyn i wygrał aż pięć spotkań. Statystycznie więc lepiej, ale niech mi znajdzie kibica w Hali Ludowej, który będzie równie zadowolony jak on. A oceny kibiców są najważniejsze, nie dziennikarzy, nie działaczy czy zawodników, a właśnie tych, którzy kupują drogie bilety. Na pewno satysfakcję czuli fani Śląska w pierwszym sezonie w Eurolidze. Kilka wygranych spotkań z rywalami z najwyższej europejskiej półki wystarczyło, by się cieszyć, nawet bez awansu do kolejnej rundy. W tym roku to okazało się niewystarczające.

Trzy drużyny - Partizan Belgrad, ASVEL Villeurbanne i Olympiakos Pireus - nie tylko mogły, ale wręcz powinny być w końcowej tabeli za Śląskiem. To były drużyny słabsze od wrocławskiego zespołu. Jak powiedział mi niedawno jeden z byłych graczy Śląska - sytuacja, w której były tak wielkie szanse na awans, może długo się nie powtórzyć.

Niestety, wbrew temu, co mówi prezes Schetyna, sądzę, że kibice tylko w wypadku awansu do TOP16 mówiliby o jakimś kroku do przodu, choć wcale nie milowym. Udział w tegorocznej Eurolidze był więc bublem. Choć nie zmienia to faktu, że zwycięstwa z Realem Madryt czy Virtusem Bolonia mają swoją wartość.

"Metoda Macajewa"

Dlaczego nie było awansu, choć były na niego tak duże szanse? Na pewno wpływ na to miała kontuzja Raimondsa Miglinieksa, ale dla zespołu o "najsilniejszym składzie w historii" brak nawet tak kluczowego gracza nie powinien być aż tak odczuwalny. Kontuzja Miglinieksa była obiektywnym składnikiem kryzysu, niestety jedynym. Pozostałe klub sam sobie zafundował. Nie będę więc oryginalny, gdy napiszę, że brak awansu do TOP16 i osiem porażek w lidze nastąpiły na skutek błędów menedżerskich. Drugi raz z rzędu zdarzyło się, że budowanie składu trwało zbyt długo. Rok temu zakończyło się w grudniu, w tym sezonie tak naprawdę trudno powiedzieć, czy zakończyło się w ogóle. Niestety, to powoli staje się zjawiskiem. Dobór graczy z zagranicy, a zza oceanu w szczególności, nie jest prosty, często decyduje szczęście. Ale może trzeba mu pomóc i na przykład obserwować i selekcjonować zawodników, których ewentualnie można zatrudnić. Nie wiemy, jak i czy w ogóle taka selekcja odbywa się w Śląsku. Może i jest to jakoś przemyślane, ale zupełnie tego nie widać. Od lat dziennikarze słyszą w trakcie transferowej gorączki: "Najsłynniejsi menedżerowie przysyłają nam oferty". No i pewnie jak przyślą, "odpala się" w klubie internet, szuka w nim statystyk zawodników i wybiera graczy.

"Metoda Macajewa" - to potoczny zwrot określający na wpół losowy wybór. Gdy ktoś wybiera z worka jabłek najlepsze tylko na podstawie dotyku dłoni, po czym okazuje się, że to jest "robaczywka", to jest to metoda Macajewa. Czy w Śląsku taka metoda to codzienność? Nie znamy sposobu zatrudniania graczy stosowanego we wrocławskim klubie, ale dopóki skutki ich wyborów będą takie, że kompletowanie składu trwa pół roku, "metoda Macajewa" to sposób prawdopodobny.

Trener i nadtrener

Zjawisko kolejne to trenerzy. Złego słowa nie napiszę o Jacku Winnickim, bo choć geniuszem trenerki jeszcze nie jest, to nie ulega wątpliwości, że dziś po trosze obrywa za nie swoje winy. Trudna sytuacja, w której przed rokiem poradził sobie Andrej Urlep, przerosła w tym roku debiutanta.

Nikt nigdy zresztą nie odpowiedział precyzyjnie na pytanie, dlaczego Urlep musiał odejść. Enigmatyczne wyjaśnienia m.in. samego prezesa Schetyny mówią, że sam chciał. I może to racja, bo z rozmów z ludźmi blisko związanymi kiedyś ze Śląskiem jasno wynika, że był jedynym oponentem niektórych koncepcji prezesa. Pozostali jego współpracownicy nie są w stanie zaoponować przeciwko jakimkolwiek negatywnym posunięciom szefa, choćby się z nimi nie zgadzali. Każdy, kto próbuje polemizować, staje się wrogiem. Przytakują więc i wykonują polecenia. Ale dla kogoś z temperamentem Urlepa nie do pomyślenia jest, by mieć nad sobą nadtrenera. Więc może rzeczywiście chciał sam odejść, co nie wyklucza tego, że także klub chciał, żeby odszedł.

Po nim już tylko była pustka. Trener Zvi Sherf, choć wypowiadał się efektownie, nie miał zdania na żaden temat, nie przygotował dobrze zespołu, nie potrafił prowadzić meczów Śląska z ławki rezerwowych, ale akceptował nad sobą nadtrenera.

To nie mogło przynieść pozytywnego efektu. I pokutuje do dziś, bo Winnicki nie poradził sobie dotąd ze spadkiem po Sherfie.

Od lat mówi się o tym, żeby w Śląsku zatrudnić kogoś, kto odpowiadałby za sprawy menedżerskie i trenerskie. Taką konieczność podkreśla co roku sam prezes Schetyna, który - jak sam twierdził tuż po ubiegłorocznym mistrzostwie - "już nie wyrabiał fizycznie". Ale czy ktoś taki rzeczywiście jest poszukiwany przez klub? Wszystko wciąż pozostaje w sferach corocznych deklaracji, gdy zaś przychodzi co do czego, wszystkim zajmuje się prezes, a kolejni trenerzy przy kolejnych transferach podkreślają: "To nasza wspólna decyzja - trenera i klubu". Układ z nadtrenerem wydaje się więc trwałym zjawiskiem w Śląsku.

Specjaliści od wstrząsów

Metody rozwiązywania sytuacji kryzysowych to kolejne zjawisko, o którym głośno. "Potrzebny jest wstrząs" - mówi w jednym z wywiadów po przegranym meczu prezes Śląska.

A oto lista wstrząsów od początku sezonu: zwolnienie Zvi Sherfa; zwolnienie Danny'ego Lewisa, niezrozumiałe nie tylko dla kibiców, ale i niektórych działaczy nieprzedłużenie kontraktu z Richardem Lugo, nieprzedłużenie kontraktu z Kestutisem Marculonisem, kontuzja Miglinieksa, sprowadzenie Alana Gregova; ponowne zatrudnienie Marculonisa; nieprzedłużenie kontraktu z Gregovem, zatrudnienie i rozwiązanie kontraktu z Alvinem Jonesem; zatrudnienie Seana Colsona, sprowadzenie Michaela Smitha, który szybciej wyjechał z Wrocławia, niż do niego przyjechał, sprowadzenie Acie Earla i w końcu rozwiązanie kontraktu z Randym Holcombem, centrem, co nie był centrem. Czy potrzebny jest drużynie kolejny wstrząs? Wątpię.

Większość z nich (choć nie wszystkie) były autorstwa działaczy, ale niemal wszystkie stały się konsekwencją tego pierwszego, czyli zatrudnienia Sherfa. Gdy latem Izraelczyk został trenerem Śląska, dziennikarze z tego kraju dzwonili do "Gazety" i nie mogli uwierzyć, że ktoś w Europie dał się jeszcze Sherfowi zaczarować. Co więcej, wiemy, że i w klubie był ktoś, kto od razu się na nim poznał i negatywnie ocenił jego umiejętności, ale gdy wyraził swą opinię, został ostro skarcony.

Nie jest łatwo znaleźć dobrego trenera, jeszcze trudniej zawodnika. Kluby zmieniają składy i trenerów, to normalne. Gdy jednak te zmiany wykraczają poza ramy rozsądku, a wręcz ocierają się o groteskę, trudno pozytywnie oceniać działania trenersko-menedżerskie klubu.

Euroliga przeszkadzała

Na koniec na chwilę wrócę do wywiadu prezesa Śląska dla PAP: "Nie ukrywam tego, że brak awansu jest w pewnym sensie dobry dla drużyny. Udział w drugim etapie to niewątpliwy prestiż klubu i polskiej koszykówki, ale nie ułatwiłby on przygotowań do walki o mistrzostwo Polski, a to jest właśnie to, na co czeka kibic. Żaden sukces na parkietach europejskich nie zrekompensuje braku walki o mistrzostwo kraju. Zespół ma teraz więcej czasu na treningi i przygotowanie się do gry w "szóstkach" i fazy play off".

Doprawdy nie wyobrażam sobie, by prezes piłkarzy Wisły Kraków Bogusław Cupiał po porażce z Lazio Rzym widział coś pozytywnego w odpadnięciu jego zespołu z Pucharu UEFA. Nie wiem, czy kolejny tytuł mistrza Polski jest we Wrocławiu szczytem marzeń kibiców.

Jest niewątpliwie bardzo ważny i prestiżowy, a zważywszy na to, że największy kryzys chyba za Śląskiem, wciąż możliwy do osiągnięcia, ale już przed sezonem działacze zapowiadali walkę o TOP16, więc dziś trudno zrozumieć, że w nieosiągnięciu celu widzą pozytywy. Przecież jeśli ktoś wychodzi z założenia, że awans utrudniłby przygotowania do obrony mistrzostwa Polski, to lepiej w ogóle zrezygnować z europejskich rozgrywek i skupić się na rywalizacji krajowej.

Tym bardziej takie myślenie jest dziwne, bo pamiętam, jak działaczom marzył się klub spełniający rolę takiego "koszykarskiego Górnika Zabrze" z lat 70. Górnikowi kibicował wtedy cały kraj. Mam więc nadzieję, że całkiem nowy sposób myślenia działaczy o udziale w Eurolidze wyniknął z nieporozumienia i nie jest kolejnym negatywnym zjawiskiem w Śląsku, bo byłoby ono groźniejsze nawet od "metody Macajewa".

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.