Michał Rutkowski, Paweł Wujec: Yao, czarny koń

Zgodnie z kalendarzem chińskim, rok 2002 to Rok Konia. Dla Houston Rockets ten koń nazywa się Yao Ming. Dzięki niemu Rockets są czarnym koniem tegorocznych rozgrywek.

W tegorocznym drafcie Houston wybierało z numerem pierwszym. Gdy szefowie klubu wskazali na 22-letniego Chińczyka Yao Minga, nie wszyscy eksperci byli przekonani, że był to wybór słuszny. Nigdy wcześniej nie zdarzyło się bowiem, żeby jako pierwszy został wybrany obcokrajowiec. Yao był absolutną gwiazdą ligi chińskiej, ale umówmy się - to nic nie znaczy. Jest wielki (226 cm), ale posturą przypomina raczej Shawna Bradleya niż Shaquille'a O'Neala. A Bradley do gwiazd NBA raczej nie należy.

Dlatego niektórzy przepowiadali Yao "karierę drąga" - że niby będzie wielkim sztywniakiem. Trener Lakers Phil Jackson podśmiewał się, że przy pierwszej konfrontacji oko w oko Shaq przełamie Yao na pół. A komentujący mecze NBA w telewizji TNT Charles Barkley założył się z Kenny Smithem, że jeśli Yao wrzuci w jakimś meczu więcej niż 19 punktów, to on publicznie pocałuje kolegę w tyłek.

Nasz bohater nie kazał Barkleyowi długo czekać. Dwa dni później zdobył 20 punktów. Barkley, człowiek honoru, był gotów spełnić przyrzeczenie - ostatecznie Smith, nie chcąc się publicznie obnażać, przyprowadził ze sobą osła, którego Barkley przed kamerami, grzecznie ucałował.

A Yao szybko udowodnił, że nie jest fuksem. Z meczu na mecz gra coraz lepiej. 30 punktów i 16 zbiórek w meczu z Dallas (przeciwko Shawnowi Bradleyowi, którego miał być klonem). 27 punktów i 17 zbiórek w meczu z San Antonio (przeciwko dwójce gigantów - Davidowi Robinsonowi i Timowi Duncanowi). 17 punktów, 15 zbiórek i 4 bloki w zwycięskim meczu z faworytami NBA, Sacramento Kings.

Yao będzie znakomitym koszykarzem. Jeszcze podczas draftu optymiści przepowiadali mu karierę na miarę Vlade Divca czy Rika Smitsa, czyli bardzo dobrych centrów, którzy jednak zawsze grali w swoich drużynach drugie / trzecie skrzypce. Tymczasem już po miesiącu gry widać, że Yao ma zadatki na tzw. franchise player, czyli lidera, zawodnika w oparciu na którym można budować grę całej drużyny. I to nie tylko kwestia wzrostu i umiejętnej walki pod tablicami - Yao jest szybki i zwinny, ma dobry rzut z półdystansu, znakomicie panuje nad piłką i celnie podaje.

Yao uczy się i rozwija błyskawicznie. Z przyczyn pozasportowych (zobowiązania wobec chińskiej armii) opuścił ligę letnią, obóz treningowy i większość meczów przedsezonowych, a mimo to szybko przebojem wszedł do pierwszej piątki Houston. A Rockets grają coraz lepiej i, co najważniejsze, wygrywają - w tej chwili na Zachodzie lepszy bilans mają tylko Dallas Mavericks i Sacramento Kings. Aż strach pomyśleć, co będzie za kilka lat, kiedy Yao będzie u szczytu swojej koszykarskiej kariery.

A przy tym wszystkim Yao Ming jest naprawdę miłym i skromnym gościem. Nie rozbija się samochodami terenowymi, jak większość jego rówieśników z NBA. Nie ma nawet prawa jazdy - w Chinach na mecze przyjeżdżał na rowerze. Uwielbia gry komputerowe i amerykańskie kino - szczególnie filmy z Harrisonem Fordem i Julią Roberts. Prosi, żeby nie poświęcać mu tyle uwagi: "Jestem normalnym człowiekiem i chcę prowadzić normalne życie". I mówi, że cieszy się, że gra w Houston, bo bardzo lubi teksańskie steki. Życzymy mu jak najlepiej.

Kronika towarzyska

Rozgrywający Houston Stevie Francis ma pseudonim "Franchise" - bo taki ważny jest dla swej drużyny. Po kilku udanych występach Yao Francis uznał, że również Chińczyk zasługuje na przydomek. I wymyślił go: "Dynasty" - jak dynastia Ming i jak dynastia koszykarska, która (za sprawą Yao) sięgnie po kilka tytułów mistrzów NBA.

Publicyści z Bostonu uwielbiają znęcać się nad nowym nabytkiem klubu Vinem Bakerem. Oto próbka z Boston Herald: "Po transferze władze klubu zapewniały nas, że Baker to nie będzie ten sam tłuścioch, pośmiewisko ligi, którego próbowano się za wszelką cenę pozbyć z Seattle. Mówili nam: ten Vinny to będzie inny Vinny. I wiecie co? Właściwie mieli rację. Ten Vinny jest jeszcze gorszy".

Mistrzowie ligi LA Lakers nadal grają nierówno. W meczu z mającym najlepszy bilans zespołem Dallas Mavericks odrobili w ostatniej kwarcie przeszło 20-punktową stratę. Ale po kilku dniach przegrali z przeciętną ekipą Golden StateWarriors. Poirytowany słabą grą Lakers Shaq wygłosił płomienną tyradę, w której porównał brak zaangażowania kolegów do czasów, kiedy trenerem w Los Angeles był Del Harris (dzisiaj asystent w Dallas). Harrisowi wcale się to nie spodobało, więc odpowiedział: "Zdaje się, że Shaq mówi o sobie, bo Eddie Jones, Nick Van Exel, Rick Fox, Derek Fisher i Kobe Bryant grali z ogromną pasją".

Właściciel Lakers Jerry Buss ma nadzieję, że uda mu się przekonać trenera Phila Jacksona do przedłużenia kontraktu. Jak to zrobić? "Na ostateczne negocjacje przemebluję trochę pokój i wystroję go indiańskimi gadżetami".

Bohater tygodnia

Center New Jersey Dikembe Mutombo nie mógł się odnaleźć w nowej drużynie. Tłumaczył, że potrzebuje czasu. Teraz będzie go miał aż nadto - zerwał ścięgna w nadgarstku i będzie musiał pauzować przez najbliższe cztery miesiące.

Niezłe numery

0. Tyle punktów zdobył Reggie Miller z Indiany w meczu przeciwko Utah Jazz. Przydarzyło mu się to pierwszy raz od 13 lat. Co ciekawe, Miller, który jest jednym z najlepszych egzekutorów rzutów wolnych w NBA, spudłował w tym meczu trzy osobiste.

Złote myśli

"Jakoś nie zauważyłem, żeby któryś z nich miał Alzheimera" - Kevin Garnett o Johnie Stocktonie i Karlu Malonie.

"On jest jak sequel, który ciągle powraca. Jak "Gwiezdne wojny". Wszyscy myślą, że to już koniec, ale "Gwiezdne wojny" powracają" - Allan Houston o Michaelu Jordanie.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.