Athletic Bilbao - Manchester United. Zderzenie planet

Na całą drużynę wydali tyle, ile w Manchesterze United nie wystarcza na pojedynczego piłkarza. A jednak tydzień temu wygrali 3:2. I przed dzisiejszym rewanżem o ćwierćfinał Ligi Europejskiej są faworytami. Transmisja z Bilbao o godz. 19 w Polsacie Sport, relacja Z Czuba i na żywo w Sport.pl

Anglicy lubią powzdychać, że komercjalizacja i globalizacja futbolu, której byli awangardą, oddaliła fanów od ukochanych barw. Zmieniła piłkarzy w wyniosłych, otoczonych przez ochroniarzy milionerów, przeobraziła ich rezydencje i posiadłości klubu w luksusowe, niedostępne dla zwykłych śmiertelników bunkry. A jak budować emocjonalną więź między kibicem a drużyną, skoro z jej gwiazdami bezpośredniego kontaktu nie ma właściwie wcale?

Tęskniący za przeszłością wyspiarze powinni zajrzeć do Lezamy, położonego 15 km od Bilbao miasteczka, w którym mieści się ośrodek treningowy Athleticu. Tutaj nie ma bram ani płotów, oglądać ćwiczących piłkarzy może każdy, kto zechce, oczywiście za darmo. Kiedy idole dzielą się na podgrupy i przechodzą z boiska na boisko, przeciskają się przez tłum fanów. Athletic to klub rodzinny w najpełniejszym tego słowa znaczeniu. Zatrudnia wyłącznie Basków (nawet jeśli ostatnio definiuje ich dość elastycznie), a ponieważ niemal wszyscy piłkarze pochodzą z Bilbao albo okolic, wielu bywalców trybun zna niektórych graczy osobiście.

Gdyby zjechali tutaj bohaterowie Manchesteru United, najbogatszej obok Barcelony i Realu Madryt futbolowej korporacji,

zbaranieliby już na parkingu.

Choć piłkarze Athleticu też pobierają rocznie pensje siedmiocyfrowe i kupują samochody wysokiej klasy, próżno tutaj szukać ekstrawagancji o kształtach ferrari. To planeta, której mieszkańcy żyją w innej, mniejszej skali.

Na jakiekolwiek trofeum czekają od 1984 roku (Manchester Utd zebrał ich od tamtej pory 38). By je wreszcie zdobyć, wynajęli minionego lata Marcela Bielsę - trenerskiego maga znanego też jako Szaleniec ("El Loco"). Radykała, obsesyjnie skupionego na detalu perfekcjonistę, fanatycznego pracoholika, Lezamę opuszczającego niekiedy grubo po północy.

Zanim poprowadził pierwszy trening, obejrzał wszystkie mecze Basków z poprzedniego sezonu, wpisując wszystkie zagrania w diagramy, które rozumie prawdopodobnie tylko on. Kiedy już podwładnych poznał, postanowił unieważnić niemal wszystko, co wiedzieli o futbolu, wpychając im do głów zestaw kompletnie nowych rozwiązań taktycznych. Przesuwał ich do upadłego po całym boisku, nie miał skrupułów nawet z wycofaniem do defensywy Javiego Martineza, czyli jednego z najzdolniejszych pomocników w Hiszpanii. A jak zaprasza drużynę przed monitor - na zajęcia teoretycznie - to potrafi nauczać i pięć godzin.

Tak, Argentyńczyk jest szalony. Według samych piłkarzy nawet bardziej szalony, niż mogą sobie wyobrazić ludzie, którzy jeszcze nie wpadli w jego ręce.

To nie mogło zadziałać od razu. Athletic wystartował w hiszpańskiej Primera Division najmarniej od przeszło trzech dekad, w pięciu inauguracyjnych kolejkach nie odnosząc zwycięstwa.

Aż piłkarze pojęli, do czego dąży zwariowany szef. I dziś ledwie jeden mecz - finałowy z Barceloną - dzieli ich od triumfu w Pucharze Hiszpanii. Ledwie trzy punkty dzielą ich od awansu do Ligi Mistrzów, której nie zaznali od 1998 r. Ledwie 90 minut dzieli ich od ćwierćfinału europejskich rozgrywek, którego nie przeżyli od 1977 r. Tydzień temu

wywołali sensację

na Old Trafford. Lecieli tam podekscytowani - to dla nich też inna planeta, wyzwanie wyjątkowe - ale nie zlęknieni. I jedenastka złożona za nieco ponad 20 mln euro pokonała 3:2 drużynę, której właściciele w pojedynczych piłkarzy zainwestowali niemal tyle samo (Phil Jones, Ashley Young, Antonio Valencia), mniej więcej tyle samo (David De Gea, Nani, Michael Carrick), więcej (Dymitar Berbatow, Anderson) lub znacznie więcej (Wayne Rooney, Rio Ferdinand).

To był wieczór porywający, zapadający w pamięć znacznie silniej niż wszelkie tegoroczne hity Ligi Mistrzów. Goście wywarli wrażenie bogactwem kombinacji ataku, ale też wymagającymi końskiego zdrowia agresywnym pressingiem i tempem rozgrywania akcji. Zapłacili za wyniszczający wysiłek w kraju, bo w niedzielę ulegli Osasunie, ale niezależnie od wyniku rewanżu przeszli do historii.

Bilbao już sukces konsumuje, z tutejszych butików wysypują się upamiętniające go breloki, kubki, tradycyjne lokalne berety etc. Z balkonów zwisają klubowe i baskijskie flagi - historyczne centrum jest wręcz w nie owinięte, najdłuższe ciągną się od kamienicy do kamienicy na dystansie kilkudziesięciu metrów. Miasto, o którym znawcy mówią, że "pachnie futbolem jak żadne inne w Hiszpanii", szykuje się na fiestę. Świętować będą wszyscy, innego klubu tutaj nie ma.

Optymizm uzasadnia także wątłość rywali dostrzegalna zwłaszcza w występach międzynarodowych. Manchester United, któremu rozpadła się defensywa - następca bramkarza van der Sara mu nie dorównuje, obrońcy Vidić i Ferdinand notorycznie się leczą - jesienią nie umiał pokonać ani Basel, ani Benfiki Lizbona, a wiosną przegrywał już u siebie z Ajaksem Amsterdam. W ogóle całej Anglii zagląda w oczy katastrofa. Jeszcze zanim Chelsea spróbowała wczoraj wieczorem odrobić straty w rewanżu w LM z Napoli, wyspiarzom groziło, że do ćwierćfinału żadnych europejskich rozgrywek nie przetrwa żaden ich przedstawiciel. To byłaby najboleśniejsza klęska od 1995 roku.

Liga Europejska w telewizji. 1/8 finału: Athletic Bilbao - Manchester United 19. (Polsat Sport). Pierwszy mecz: 3:2. Manchester City - Sporting Lizbona 21. (TV 4, Polsat Sport). Pierwszy mecz: 0:1; PSV - Valencia 19. (Polsat Sport Extra). Pierwszy mecz: 2:4. Schalke - Twente 21. (Polsat Sport Extra). Pierwszy mecz: 0:1. Hannover - Standard Liege 19. (Polsat Futbol). Pierwszy mecz: 2:2; Besiktas Stambuł - Atletico Madryt 21. (Polsat Futbol). Pierwszy mecz: 1:3.

Zgarnij gadżety Red Bulla i Ferrari!

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.