Paweł Czapiewski, rekordzista Polski na 800 m dla Sport.pl: Odpalę za minutę dwunasta

Mogę obudzić się któregoś dnia i znów być w czołówce światowej. Moją nadzieją na igrzyska nie są wybiegane ostatnio kilometry, ale wszystkie doświadczenia, zwłaszcza te, kiedy kilka razy wychodziłem z czarnej dziury - mówi Sport.pl Paweł Czapiewski.

Zapomniany nieco brązowy medalista mistrzostw świata z Edmonton (2001 r.), wielki pechowiec igrzysk w Pekinie, kiedy będąc w znakomitej formie odpadł z kwalifikacjach o 0,02 s, i wciąż rekordzista Polski (1.43,22) marzy o medalu na igrzyskach w Londynie. Rekordy życiowe jego krajowych konkurentów to: 1.43,30 Adama Kszczota i 1.43,84 Marcina Lewandowskiego.

Przemysław Iwańczyk: Masz niesamowity dar do dowcipów. Kiedy widzieliśmy się ostatnim razem, poproszony o opowiedzenie jakiegoś, wypaliłeś: "Paweł Czapiewski mistrzem olimpijskim w Londynie". Czy to na pewno dowcip?

Paweł Czapiewski: Wszyscy biorą to za żart, a ja liczę, że to podejście nieco się zmieni. Wszelkie dostępne z zewnątrz wyniki z ostatnich dwóch lat nie dają mi na występ w Londynie żadnych szans. A ja mam dane z wewnątrz "przedsiębiorstwa" i wiem, że mogą być one argumentem za moim startem na igrzyskach. Na razie nie mówię o medalach, ale o samym występie.

Co takiego widać od wewnątrz, że 34-latek chce się porwać na wielkie wyzwanie, mając tylko w kraju konkurentów silnych jak nigdy dotąd - Adama Kszczota i Marcina Lewandowskiego, kandydatów do medalu w każdej wielkiej imprezie?

- Wyniki miałem słabe na tyle, że każdy powie o nich "lipa". Ale właśnie dlatego były słabe, że odpuściłem treningi, chciałem odpocząć fizycznie i psychicznie przed kolejnym sezonem olimpijskim. Wielu zawodników ostro się szarpie, by osiągnąć wynik 1 min 50 s, a ja wykręcam go na ćwierć gwizdka. Oczywiście, nie jestem już taki jak dziesięć lat temu, ale są symptomy, że mogę biegać naprawdę szybko.

Igrzyska olimpijskie to takie zawody, w których zupełnie nie liczy się to, co zrobiłeś w całym sezonie. Musisz być przygotowany na ten jeden, jedyny punkt, weekend, w którym możesz całkowicie zawalić sprawę albo znaleźć się na szczycie. Na taki jeden strzał jestem gotowy. Wiem, że nie byłbym w stanie biegać tak mocno jak Adam czy Marcin przez cały sezon, potykając się bez przerwy na mityngach z Kenijczykami.

Jest jeszcze jeden argument, dla którego warto zaryzykować. Przez lata byłem zawodnikiem, któremu mogło nie iść przez większość sezonu, a z tygodnia na tydzień, z dnia na dzień przed ważną imprezą łapałem nagle formę. I to taką, by wskoczyć ze średniego poziomu krajowego na poziom światowy. Dlatego w ogóle nie przejmuję się tym, co jest dzisiaj, w każdej chwili mogę "odpalić", nawet za minutę dwunasta.

Lewandowski i Kszczot biegają setki kilometrów tygodniowo, trenując i rywalizując z najlepszymi na świecie Kenijczykami. Jakoś trudno mi sobie wyobrazić samochód, który przez dwa lata stał w garażu, nagle wyjeżdża i wygrywa najważniejszy w czteroleciu rajd. Wydawało mi się, że bieganie na tak trudnym dystansie jak 800 m to nieustanny trening, podtrzymywanie wytrzymałości, a przede wszystkim szybkości, zwłaszcza u 34-latka.

- Parkowałem przez dwa lata, ale jeździłem na przejażdżki. Poziom cech takich jak wytrzymałość, siła i szybkość mam co najmniej średni, bo uprawiam sport od 20 lat, tego nie można stracić, ot tak. Podjąłem się kolejnej olimpijskiej próby, bo trochę już o sporcie wiem, a to pozwala mi wyciągać optymistyczne wnioski.

Wiem, że średnie przygotowanie Adama i Marcina, czyli ich podłoga, to dla mnie sufit, i to przy niezłym wyskoku. Ale igrzyska to zawody, na których naprawdę nie ma znaczenia, co robiłeś przez ostatni rok, z kim i jak biegałeś przez ostatnie lata. Wynik w biegu na 800 m jest pochodną stanu organizmu, a nie przeprowadzonego treningu. Więc z rachunku prawdopodobieństwa wynika, że moje szanse są większe od zera. Choć faworytem w tym rozdaniu na pewno nie będę.

Na ile twoje sukcesy, niepowodzenia, kontuzje, doświadczenia dają ci przewagę nad rywalami?

- Ta moja wiara w olimpijski start bierze się ze wszystkich moich doświadczeń. Adam i Marcin nigdy nie przerabiali tego co ja, zwłaszcza kiedy nie szło. A ja kilka razy skończyłem w czarnej dziurze i wychodziłem z niej z dnia na dzień. Znam siebie na tyle, że mogę obudzić się któregoś dnia i być w czołówce światowej.

Nie mam takiej pazerności na trening jak koledzy. Oni wciąż chcą więcej, szybciej, podniecają ich przebiegnięte kilometry, a ja mogę podejść do treningu z dużo większym spokojem. Taka jest moja przewaga nad nimi.

800 m to dystans zdominowany przez zawodników pochodzących z Afryki. Przez 13 lat rekordzistą świata był Wilson Kipketer, teraz niedościgniony jest David Rudisha. Dlaczego Europejczycy tak bardzo pchają się do tej konkurencji?

- Zgoda, ale popatrzmy na mistrzów olimpijskich na tym dystansie z ostatnich kilkunastu lat. Poza Kenijczykiem Wilfredem Bungei, który wygrywał w Pekinie, byli nimi Rosjanin Jurij Borzakowski w Atenach, Niemiec Nils Schumann w Sydney, Norweg Vebjorn Rodal w Atlancie. Po trzy z czterech tytułów sięgnęli Europejczycy.

Jeszcze raz powtórzę, na igrzyskach nikt cię nie pyta, jak biegałeś dotychczas, jaką masz średnią wyników, bo za to medali nie dają. Bieg na 800 m to umiejętność rozegrania wyścigu, poza tym Europejczycy są bardziej poukładani w treningu, im łatwiej trafić z formą na kluczową imprezę. Moim zdaniem to jedyny dystans, gdzie biali mogą jeszcze coś zrobić.

Naprawdę uważasz, że Rudisha jest do pokonania w Londynie?

- Każdy jest do pokonania, bo nikt nie jest maszyną. Choć jemu daję największe szanse, to na igrzyskach dzieją się różne rzeczy. Rudisha, jak każdy, może np. dostać rozwolnienia trzy dni przed startem i wszystko się zmieni. To układanka wielu elementów, nie tylko treningu, przygotowania. Jeśli jednak Rudisha będzie w pełnej formie i nic nieprzewidzianego się nie wydarzy, będzie nie do zatrzymania.

Myślisz, że jeśli ten wywiad przeczytają twoi polscy i zagraniczni rywale, to na serio się wystraszą?

- W Polsce jeszcze mnie pamiętają, świat już o mnie dawno zapomniał, ale gadać to można godzinami, wszystko rozstrzygnie się jednego dnia w sierpniu. Każdy ma jakiś swój plan, a że ktoś taki jak ja wyrysował sobie drogę, którą przeciwnicy biorą raczej jako abstrakcję, to chyba się nie wystraszą. Takich jak Czapiewski oni mają do pokonania kilkudziesięciu, setki. To nie biegi narciarskie pań, gdzie tak naprawdę ścigają się cztery konkurentki.

Wciąż nie wiem, jaka jest twoja największa motywacja, by startować w Londynie.

- Pozostał niedosyt, głównie za Pekin. Po wielu latach perypetii zdrowotnych mogłem tam walczyć o medal, zwłaszcza że już po igrzyskach potrafiłem wygrywać z każdym. Na to, że nie osiągnąłem wtedy podium, złożyło się wiele czynników - m.in. głupie błędy i stres. 80 proc. sukcesu to zbudowanie potencjału na walkę, a to akurat miałem. Naprawdę obiektywnie potrafię ocenić swoją formę i jeszcze teraz twierdzę, że byłem w strasznym gazie. To reszta nie zagrała, zrobiłem głupoty. Przegrałem awans z eliminacji o 0,02 s. To był bardzo wolny bieg, 56 s pierwsze okrążenie, a w takim właśnie może zdarzyć się najgorsze, kiedy ktoś ci włoży głowę na mecie i spycha cię na trzecie miejsce. Dałbym sobie radę, ale nie wytrzymałem nerwowo, poszedłem jak wariat, w tzw. trupa. Zabrakło mi pary na ostatnich kilkudziesięciu metrach. Rywale, zwłaszcza tak klasowi, błędów nie wybaczają.

Zżarł mnie także stres, który do pewnego momentu jest akceptowalny, nawet wzmaga wydolność. Ja tę barierę złamałem, siedząc dwa tygodnie w olimpijskiej wiosce. Pobyt w takim tyglu emocjonalnym, od którego nie można się odizolować, zostawia ślady. Przez dwa ostatnie dni nie wyrabiałem psychicznie, spałem po sześć godzin, schudłem półtora kilograma. W głowie miałem tylko, jak wielka to szansa, być może ostatnia. Po złoto sięgnął Bungei, którego nie było widać ani przed, ani po igrzyskach, co tylko potwierdza moją wcześniejszą teorię.

Start w Pekinie mam więc do poprawki, to jest ta moja motywacja.

Uważa się ciebie za jednego z najlepiej finiszujących 800-metrowców na świecie.

- Moje niby fenomenalne finisze nie wynikały z predyspozycji, nawet nie z treningu, ale podejścia do konkurencji. Np. Adam Kszczot idzie w trupa pierwsze koło, a później utrzymuje swoją pozycję. Ja zaczynam wolno, oszczędzam siły, idę mocno dopiero ostatnie 200 m, gdzie wydaje się, że ośmieszam rywali, mijając ich jak furmanki, bo oni nie mają już z czego ciągnąć. Organizmu nie da się oszukać - jeśli ktoś dał z siebie maksa na początku, musi za to zapłacić.

Utarło się, że to zabójczy dystans dla organizmu.

- Nie dorabiałbym do tego ideologii. Ja tak naprawdę nie mam głowy do biegania, bo nie jestem odporny na ból, dlatego 1500 m i więcej nigdy mi nie szło. Więc 800 m to wcale nie jest dystans dla twardzieli, po prostu dla ludzi przygotowanych. Jak ci noga "podaje", to dajesz radę, jeśli nie - nawet mocna głowa nie pomoże. Konkurencja ta brutalnie obnaża wszystko to, co źle zrobiłeś wcześniej.

Dla mnie to fajny dystans, bo zanim zaczniesz zastanawiać się, jak ci źle i niedobrze, dzwonią po pierwszym kole i każą ci się zbierać do finiszu. W bieganiu najważniejsze jest przecierpieć do ostatnich metrów, a przy 800 m zaczyna boleć dopiero, kiedy trzeba iść na całość, więc nie ma czasu na przełamywanie swoich barier. Zasuwa się wtedy, nie myśląc o niczym.

800 m to przede wszystkim wielka strategia. Inna niż na 400 m, gdzie po prostu leci się, jak najszybciej można, inna niż w 1500 m, gdzie rozkłada się siły, można skorygować wszelkie pomyłki. U nas biegnie się dynamicznie, a nawet najmniejszy błąd jest niewybaczalny, bo nie ma czasu go później odrobić. Do tego walka - ramię w ramię, łokieć w łokieć.

Dlaczego biegasz?

- Lekkoatletyki sobie nie wybierasz, to ona wybiera ciebie. Najczęściej podczas szkolnych zawodów, kiedy zdradzasz predyspozycje. Tak było i ze mną. Najpierw wygrałem mistrzostwa województwa, więc byłem jednym na sto. Później osiągałem większe sukcesy i stałem się jednym na kilkadziesiąt tysięcy, którzy przewinęli się przez tę konkurencję na całym świecie. Tak się wkręciłem.

Do tego trzeba się urodzić, zresztą do każdego sportu, nawet do cymbergaja. Kiedy jesteś młodym chłopakiem, nawet nie przypuszczasz, że będziesz w przyszłości biegał. Bo ten sport z zewnątrz nie wygląda atrakcyjnie, nie przyciąga, wydaje się nudny. Ale jak dadzą ci spróbować tego chleba, nie odpuścisz, będziesz chciał więcej i więcej.

Naprawdę nie myślałeś, że może w wieku 34 lat lepiej zająć się czymś innym?

- Nie chcę za 10 lat zastanawiać się nad tym, dlaczego nie spróbowałem jeszcze raz. Mam taki obowiązek wobec siebie. Coś z tego może wyjść, a jak nie wyjdzie, odejdę ze spokojem. Przecież po Londynie, bez względu na to, co tam wyniknie, nie będę w gorszej sytuacji niż dwa czy trzy lata temu.

Oprócz mnie, jedynym, który we mnie wierzy, jest już chyba tylko menedżer Czesław Zapała. Trener też mi pomaga, choć chyba z mniejszym zaangażowaniem niż kiedyś.

Tak naprawdę chyba tylko oni łudzą się, że coś z tego wyjdzie. Zresztą mam to gdzieś, robię to dla siebie, trenuję za swoje pieniądze, nikt nie może za to się do mnie przyczepić. O zdrowie już się nie martwię, choć kontuzje uprzykrzyły mi życie, teraz o tym w ogóle nie myślę - idę po bandzie. Będę się martwił dopiero, jak znów się gdzieś rozwalę. Silnik mojego samochodu jest OK, mam nadzieję, że podwozie też wytrzyma.

Paweł Czapiewski mistrzem olimpijskim?

- Na razie są halowe mistrzostwa Polski, ucieszyłby mnie na nich medal.

Więcej o:
Copyright © Agora SA