Zdzisław Ambroziak: Hałas

Nasz człowiek w NBA ma 23 lata, 217cm wzrostu, i z tego powodu będzie zarabiał miliony dolarów w bajecznej lidze koszykarzy.

Jego wyprawa do USA relacjonowana jest niczym lądowanie na Księżycu, choć w zasadzie Polak nie potrafi grać w koszykówkę. Sam Cezary Trybański szczerze przyznaje, że na drugą półkulę poleciał głównie po naukę: "Pierwszy raz w życiu ktoś na siłowni pokazywał mi, jak powinienem trzymać ciężar, jak ustawić ciało itp. Po raz pierwszy pracuję nad zachowaniem równowagi, nad poprawianiem szybkości nóg. O takich ćwiczeniach wcześniej w ogóle nie słyszałem" - to wcale nie są słowa początkującego juniora. Tak zwierza się Cezary naszemu wysłannikowi do USA, a ja przecieram oczy ze zdumienia. Po pierwsze, że w polskiej lidze nikt nie ma pojęcia o treningu, po drugie, że ci Amerykanie płacą tak ogromne pieniądze facetowi, który ledwo otarł się o wyczynowy sport. No, ale wiadomo, inwestycje kosztują.

Trudno snuć prognozy, kiedy Czarek wreszcie się czegoś nauczy i dorówna partnerom z NBA, bo tak naprawdę nie wiadomo, ile trenuje. W jednym z wywiadów czytam: "(...) około 8.30 muszę być na sali. Najpierw jest wstępne spotkanie z trenerami, potem zajęcia, które trwają ponad dwie godziny. Później znowu konsultacja. Zazwyczaj jest jeden trening dziennie. Potem mam wolne". A z drugiej strony Adamowi Romańskiemu z "Gazety" Czarek opowiadał o wielogodzinnych zajęciach i o tym, że bardzo niewiele czasu spędza w domu, bo w zasadzie tylko trenuje albo śpi. Zapewniał, że przychodzi na trening kilka godzin przed innymi i zostaje kilka godzin po zajęciach, co przynajmniej brzmi logicznie. Im mniej umiesz - tym więcej musisz harować. Jaka jest prawda - nie mam pojęcia.

Prawdziwym bohaterem amerykańskiej przygody Trybańskiego jest dla mnie jego menedżer, który wyjednał bardzo lukratywny kontrakt, sam Czarek natomiast niczego wielkiego jeszcze nie dokonał.

Nie inaczej należy traktować wyczyny naszych piłkarzy w europejskich pucharach. Owszem, Wisła zagrała bardzo przyzwoity mecz, stworzyła w Parmie nie tylko atrakcyjne widowisko, ale i wiele okazji do zdobycia bramek, których niestety nie potrafiła wykorzystać. Pozostałe dwie drużyny również zaprezentowały się godnie, podjęły walkę, nie przyniosły nam wstydu ect.

Jednakże - podobnie jak w przypadku Trybańskiego - bolesnym nieporozumieniem jest traktowanie trzech porażek jako wielkiego sukcesu naszej piłki nożnej. Owszem, polskie drużyny zachowały szanse na awans, ale jednak to rywale, odnosząc zwycięstwa, mają tych szans więcej. Szalony hałas i w tym przypadku jest mało uzasadniony. Sukcesem którejkolwiek z polskich drużyn będzie dopiero awans do kolejnej rundy. W przeciwnym razie już kilka kwadransów po zakończeniu rewanżowych meczów pies z kulawą nogą nie będzie pamiętał o mężnej postawie, niewykorzystanych okazjach, naszym pechu i szczęściu rywali. Może to i okrutne, ale takie są wilcze prawa współczesnego sportu i żaden medialny hałas tego nie zmieni. "Lepiej zawsze trzymać się faktów, niż nawijać makaron na uszy, nawet jeśli miałoby to być włoskie spaghetti w najlepszym gatunku" - mawiał nieodżałowanej pamięci Maciek Biega i w obu przypadkach pasuje to jak ulał.

Copyright © Agora SA