Saleta dla Gazety: Jestem spoza układu

To była jedna z największych wakacyjnych niespodzianek w polskim sporcie. 20 lipca Przemysław Saleta pokonał Luana Krasniqi i zdobył tytuł mistrza Europy w wadze ciężkiej. 12 października w obronie tytułu zmierzy się w Schwerinie z Turkiem Sinanem Samil Sanem.

Jacek Adamczyk: Zaraz po zdobyciu tytułu zapowiedział Pan zakończenie kariery. Potem zmienił Pan zdanie. Co się stało?

Przemysław Saleta: Zaspokoiłem swoje sportowe ambicje i dlatego myślałem o zakończeniu kariery. Pnieważ jednak kibice nie widzieli walki z Krasniqimi chciałem pokazać się im w walce na najwwyższym poziomie i zdecydowałem się na obronę tytułu. A poza tym zaczęły napływać propozycje. Dwie z Danii odrzuciłem. Duńczycy też są do pokonania, ale na neutralnym terenie. Zgłosił się również Timo Hoffman, duży, typowo niemiecki zawodnik. Tyle że z nim musiałbym się zmierzyć w Niemczech. A to kłopot z sędziami. Pamiętam walkę Romka Bugaja z niepokonanym Cengizem Kocem, zawodnikiem, o którego interesy - podobnie jak w przypadku Hoffmana - dba Wilfried Sauerland. Romek przegrał na punkty 1:2, ale powinien wygrać. Ludzie - mimo że Koc był ich - wyli na niego i gwizdali. A Sauerland pobiegł z awanturą do sędziego, który dał zwycięstwo Bugajowi i przy wszystkich go zrugał. Czyli - ciężka sprawa. Na dodatek z Hoffmanem trudno jest wygrać przed czasem. Nie udało się to nawet Witalijowi Kliczce.

Natomiast Turek Sinan Samil Sam, były mistrz świata amatorów, jest do pokonania. Oprócz tego jest on zawodnikiem Universum Box Promotion. Mimo, że nie mam żadnego kontraktu promotorskiego, to chcę się odwdzięczyć tej firmie za tom, że dała mi szansę walki z Krasniquim.

Pana zwycięstwa nad Luanem Krasniqi nie pokazała w Polsce żadna telewizja, nie miał Pan sponsora. Nie zależało Panu na tym?

- To dziwna sytuacja, przyznaję. Rewanż pokaże TVP. Nie było zainteresowanych pierwszą walką, ale ja chciałem stoczyć ją dla siebie. Czułem, że mogę zdobyć tytuł, więc musiałem się o tym przekonać. Gdybym przegrał, nic by się nie zmieniło. Wiedziałbym tylko, że nie mogę być mistrzem Europy i pokonać Krasniqiego. Odwiesiłbym rękawice i koniec. Ale gdyby do tego pojedynku nie doszło, to za trzy lata żałowałbym, że nie wykorzystałem szansy.

Mam wrażenie, że mój sukces został bardziej doceniony w Niemczech czy Francji niż w Polsce. Po pierwsze na mojej walce lipcowe walce nie było żadnego dziennikarza z Polski i niewiele osób dowiedziało się o mojej wygranej. Za granicą ludzie wiedzą, że mistrzostwo Europy w wadze ciężkiej to duża rzecz. A u nas boks zawodowy dopiero raczkuje. Poza tym już spotkałem się z polską bezinteresowną zawiścią. Już słyszałem, że skoro Krasniqi się poddał, to musiałem mu zapłacić. Pewien trener mówił też jakich to kontuzji nie miał mój rywal. No i po co? U nas oczekiwania są takie, żeby każdy z kilkudziesięciu zawodowców został Tysonem, a jak będzie trochę gorszy, to już nie bardzo jest o czym mówić. Zdajmy sobie sprawę, w jakim miejscu w zawodowym i amatorskim boksie jesteśmy i cieszmy się z każdego drobnego sukcesu, a nie dołujmy.

A z czego tu się cieszyć? Wspomniał Pan, że mamy kilkudziesięciu zawodowców. Fakt, ale bokserami to w większości są oni tylko z nazwy.

- Np. z tego, że czterech zawodników - Włodarczyk, Zegan, Adamek i Bonin - jest w rankingu europejskim. Sądzę, że np. Tomek Bonin będzie walczył o mistrzostwo Europy. Czy wygra, czy nie, to zależy od niego i od tego, kto będzie miał tytuł. Ja jestem mistrzem spoza układu, natomiast generalnie wszystko jest tam mocno układane i rozdawane. Co miesiąc na zebraniu komisji rankingowej Europejskiej Unii Bokserskiej (EBU) są wojny o to, by kogoś wstawić do pierwszej dwudziestki, bo to się wiąże z możliwością walk o mistrzostwo za zupełnie inne pieniądze, daje też możliwość wskoczenia do rankingu światowego. Dlatego może być ciężko.

Ale przyzna Pan, że coś jest nie w porządku, jeśli u nas średniej klasy pięściarze otrzymują stepyndium w wysokości kilku średnich krajowych pensji?

- U nas zawodnicy oczekują dobrej pensji, zanim osiągną wyniki. Na świecie jest inaczej. Swoje pierwsze dziesięć walk - poza tą na Torwarze, która była drugą w karierze - stoczyłem za darmo. Potem miałem dwa pojedynki w kick boxingu i straciłem tytuł MŚ, ale zarobiłem pieniądze, które zainwestowałem w boks. W pięściarstwie zarabiają tylko najlepsi. To nie tenis, gdzie pierwsza setka zawodników żyje całkiem nieźle. Bokserzy, nawet z pierwszej dziesiątki, oprócz tego, że trenują, to jeszcze pracują. U nas ledwie pomyślano o stworzeniu zawodowego boksu, a już zaczęto martwić się, jak podzielić pieniądze, których nie ma.

Wielu kibiców podobnie wyraża się o Panu. Saleta to przede wszystkim model reklamowy, aktor czy dziennikarz. A nie pięściarz. Niektóre Pana bokserskie występy wywoływały uśmiechy politowania.

- Wiele osób, które piszą o boksie lub są w środowisku pięściarskim, nigdy mnie poważnie nie traktowało. Wychodzono z założenia, że ja z jakimkolwiek amatorskim bokserem i tak nie miałbym szans. Byłem przecież wcześniej kick bokserem, a jako amatorski pięściarz stoczyłem raptem trzy walki w lidze, w Gwardii Warszawa.

Swoją drogą były to ciekawe wydarzenia. Po pierwszej walce rywale protestowali, twierdząc, że mam za mało bokserskich pojedynków, by walczyć w lidze, po drugiej zarzucali, że miałem za małe rękawice. A trzecia odbyła się w gorącym okresie wyborów prezydenckich, w dniu debaty Wałęsa - Tymiński. Na trybunach siedziało pięć osób na krzyż, wyglądali na żuli. W pewnym momencie uderzyłem przeciwnika w ramię. A on oparł się o liny i krzyknął w stronę arbitra: "Panie sędzio, on się przepycha!". Sędzia na to: "Walcz". A on do mnie: "No weź, nie przepychaj się!" Jest co wspominać.

Myślę też, że ignorowanie mnie to kwestia frustracji środowiska.

Nie był Pan traktowany zbyt poważnie, bo przytrafiały się Panu kompromitujące wpadki. Już jako zawodowiec we wrześniu 1999 r. przegrał Pan niespodziewanie z Holendrem Fredem Westgeestem, murarzem z zawodu...

- Urok boksu polega na tym, że każdy ma szansę wygrać z każdym i to jednym ciosem. Ja jestem zawodnikiem, który wolno zaczyna i z czasem nabiera tempa. Przyczyna większości moich przegranych była taka sama. Wychodziłem na ring nie do końca skoncentrowany.

Mówiono też, że zlekceważyłem Westgeesta. To nieprawda. Wiedziałem, że trzeba uważać, bo ma twarde ciosy. Dobrze mi się wtedy walczyło. Ale popełniłem jeden z podstawowych błędów. Wychodząc z półdystansu, opuściłem ręce i wycofałem się w linii prostej. Biorąc pod uwagę, że facet ma dwa metry wzrostu, wydałem na siebie wyrok. Nawiasem mówiąc, po wywalczeniu tytułu dostałem od Westgeesta maila z gratulacjami. Napisał, że już zrezygnował z pięściarstwa.

A pierwsza walka o ME w grudniu 1995 r. z Żelijko Mavroviciem? Przegrał Pan już w pierwszej rundzie.

- Za wcześnie zdecydowałem się na walkę o tytuł. Przegrałem, ale sam Mavrović wspominał potem, że byłem silny. Tyle że była to siła nabyta na siłowni. Akurat wtedy przeskoczyłem do nowej kategorii wagowej, w ciągu pół roku przybrałem dziesięć kilogramów. Waga ciężka jest specyficzna, trzeba się nauczyć przyjmować ciosy. To trochę inny sport w porównaniu z niższymi kategoriami. Dopiero półtora roku później przywykłem.

Niedawno pytałem o niego. Okazało się, że Mavrović jest ciężko chory, właściwie nie wiadomo, na co, podobno to jakiś wirus. Waży poniżej 80 kg, mieszka w Chorwacji na jakiejś farmie.

Po pojedynku z Chorwatem miał Pan długą przerwę. Może była niepotrzebna?

- Wszystko poszło w innym kierunku, ale wcale nie gorszym. Sukcesem nie jest tylko bokserskie mistrzostwo Europy czy MŚ w kick boxingu, ale również to, że dzięki pięściarstwu robiłem wiele rzeczy, poznałem wiele osób, wiele się nauczyłem, zyskałem dodatkowe możliwości. Nie wszystko można przeliczać na sukcesy i pieniądze.

Pan nie może narzekać na ich brak.

- Za pojedynek z Mavrovicem zarobiłem 50 tys. dol. Po opłaceniu trenera, menedżera, przygotowań zostało mi 16 czy 17 tys. Nad propozycją pojedynku z Krasniqi za 30 tys. nawet się nie zastanawiałem. 15 tys. wydałem na przygotowania do walki, która została odwołana - pierwotnie miałem walczyć z Krasniqim 11 maja. Teraz kontrakt za pojedynek z Sinanem Samil Samem opiewa na 175 tys. euro. Jednak trzeba zdawać sobie sprawę, że są to sumy nieuwzględniające żadnych wydatków, a te przed walką są bardzo duże.

Walczy Pan w wadze ciężkiej. Fachowcy narzekają, że ostatnio panuje w niej stagnacja. Myśli Pan, że bracia Kliczko sa w stanie ją ożywić? Mówi się, że po walce Tyson - Lewis w najbliższych latach nic ciekawego się nie wydarzy. Chyba, że o mistrzostwo świata będą walczyć Witalij lub Władymir.

- Ludzie zawsze znajdą jakiś kłopot. Gdy mistrzem był Tyson, problem polegał na tym, że każdego rywala strasznie lał i wszystkim zaczęło się to nudzić. Potem przyszedł czas Holyfielda. Też mówiono, że jest nudny. A Lewis, dopóki nie wygrał z Tysonem, miał zero uznania w USA. Musi minąć 10-15 lat, żeby walki Holyfielda z Tysonem czy Lewisem lub inne potyczki Lewisa odbierano tak jak pojedynki Muhammada Ali z Joe Frazierem.

Pewnie, że najlepiej byłoby mieć pięciu Lewisów, którzy walczyliby między sobą. Ja np. ogromnie chciałbym zobaczyć walkę któregoś z braci Kliczków z Lewisem. Ale rzeczywistość jest inna. Każdy ma podpisane kontrakty i chce zyskać jak najwięcej. Dariusz Michalczewski zapewne nigdy nie spotka się z Royem Jonesem jr., bo obaj są związani z różnymi telewizjami, każdy z nich chce być gwiazdą, bardzo dużo zarobić i na dodatek pozostać niepokonanym. Tego wszystkiego nie da się pogodzić.

A szkoda, ponieważ brakuje ostatnio wielkich bokserskich wydarzeń z udziałem Polaków. Po ostatnim - walce Tysona z Andrzejem Gołotą - zawodowy boks źle się u nas kojarzy.

- To fakt. Dwa lata temu wspomagałem juniorskie zawody o Złote Rękawice w Krakowie. Słyszałem, że gdy organizatorzy wybrali się do sponsora, by odebrać wcześniej obiecane pieniądze, usłyszeli: niestety, sprawa jest nieaktualna, po tym, co się wydarzyło w Detroit, to wiecie panowie...

Gołota zrezygnował z walki podobnie jak Krasniqi w pojedynku z Panem.

- Najtrudniej jest poddać się pierwszy raz. Później wiadomo już, jak to zrobić. Ja przed ostatnią walką wiedziałem, że Krasniqi to tchórz. Jako amator przeskakiwał wszystkich oprócz Feliksa Savona. Do niego nigdy nie chciał wyjść. On chce wygrywać, ale szybko i łatwo, żeby go, broń Boże, nic nie zabolało, żeby się nie zmęczył. To kwestia charakteru. Gołota to podobny przypadek. Jako amator był katem na słabych, ale jeśli ktoś mógł mu zagrozić, to boksował tak, żeby mu się nic nie stało. Miał ogromne umiejętności techniczne, ale nie ryzykował.

A Pan lubił ryzyko w ringu?

- W 1994 r. walczyłem z Dennisem Andriesem o tytuł WBC international. Stoczyłem ciężkich 12 rund, doznałem kontuzji, miałem popękaną kość policzkową. Ale wcześniej podjąłem zobowiązanie, że pięć tygodni później stanę do 10-rundowej walki z Carlem Williamsem. Potrzebowałem pieniędzy i żyłem z boksu, nie miałem więc wyjścia. Teoretycznie z Williamsem nie powinienem mieć problemów, bo miał po 15 wygranych i przegranych pojedynków. Ale 13. wygrał przed czasem i na dodatek przed meczem ze mną ważył 86 kg, podczas gdy normalnie 100. Był w formie.

A ja? Świeżo po kontuzji i zmęczony już na początku pojedynku. Dwie pierwsze rundy wygrałem dzięki talentowi. A potem skończył mi się prąd. Nie miałem siły. Byłem wówczas w rankingu na czwartym miejscu na świecie. On był nikim, przegrana z nim znacznie cofnęłaby mnie w klasyfikacji. Wiedziałem, jaka jest stawka. I zawziąłem się. Powiedziałem sobie, że jeśli chce ze mną wygrać, to musi mnie znokautować. Przegrywałem kolejne rundy, w szóstej zadałem chyba ze trzy ciosy.

I wtedy coś się zmieniło, wiele się o sobie nauczyłem. Okazało się, że człowiek, gdy jest przyparty do muru, potrafi wykrzesać ukryte gdzieś siły. Wygrałem siódmą i ósmą rundę, w dziewiątej miałem go na deskach, podobnie w dziesiątej. Zwyciężyłem na punkty. Przy okazji odnowiła mi się kontuzja kości policzkowej, nie miałem przez trzy miesiące czucia w połowie twarzy, odparzyłem sobie stopy i gdy zdjąłem buty, to skarpetki były do kostek czerwone od krwi. Rozcięcie wargi miałem takie, że trzeba było szyć. Szczerze mówiąc, nie czułem się szczególnie.

Aż trudno uwierzyć, że takie przeżycia ma za sobą były student handlu zagranicznego, a nie jakiś Tyson-bis.

- Nie trzeba być łobuzem, żeby w boksie wygrywać. Lewis, Holyfield czy De la Hoya to potwierdzają. Obaj bracia Kliczko się doktoryzowali.

Fakt, że boks przyciąga też trudną młodzież. A gdy ktoś zaczyna koncentrować się na sporcie, zapomina o szkole. Trenerzy nie zwracają na to uwagi, menedżer również. A poza tym prawda jest taka, że jeśli ktoś zacznie boksować i nie jest geniuszem, to jak kończy karierę, geniuszem też nie jest.

Co jest więc najważniejsze, aby uprawiając boks, nie stracić innych szans?

- W odpowiednim czasie i miejscu trafić na odpowiednich ludzi. Ja miałem szczęście. I w kick boxingu, i w boksie. Teraz chciałbym wykorzystać to, że sam jestem mistrzem Europy. Od 2000 r. w małych miejscowościach spotykam się z dziećmi z piątej-szóstej klasy szkoły podstawowej, które są tuż przed pójściem do gimnazjum. Przekazuję szkołom sprzęt sportowy, biegam z tymi dzieciakami. Ale głównie chodzi mi o rozmowy z nimi. Dzieciom z uboższych terenów i mniejszych miast wydaje się, że mają mniejsze szanse niż ich rówieśnicy z Warszawy. Zapewne tak jest, ale one mają też mniej pokus. Najważniejsze, żeby miały odwagę marzyć. Ja chciałbym im uświadomić, że jeśli ktoś czegoś bardzo chce i do tego dąży, to może to osiągnąć.

Sam pochodzę z Bystrzycy Kłodzkiej i wiem, co one czują. Miałem marzenia sportowe, chciałem sprawdzić się w kick boxingu. Ale głośno o tym nie mówiłem, bo moi rówieśnicy znali mnie tylko z konkursów recytatorskich. Wybrałem uczelnię w Warszawie, 500 km od Bystrzycy, właśnie dlatego, że w stolicy przy politechnice był mocny klub kick boxingu.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.