Wspomnienia warszawiaka, który biega maratony w Krakowie: Kiedyś na trening szło się z dowodem

Pierwszy historyczny maraton w Krakowie bardzo dobrze pamiętam, mimo że upłynęło już czternaście lat. Poranek 11 maja 2002 roku był wyjątkowo gorący. Słońce, bezchmurne niebo i biegacze tłoczący się na ulicy Grodzkiej, gdzie umiejscowiony został start - pisze Wojciech Szota, warszawiak, który biega po Krakowie.

Chcesz więcej? Polub Kraków - Sport.pl Wtedy liczba około 900 osób z całej Polski, chętnych do pobiegnięcia maratonu, wydawała się wręcz niespotykanym zjawiskiem. To były czasy, kiedy bieganiem zajmowały się osoby uchodzące raczej za niegroźnych oryginałów. Pamiętam, że na treningi trzeba było koniecznie zabierać ze sobą dowód osobisty. Jak ktoś biegł, to przecież mógł dokonać przestępstwa i zdarzało się, że do sprawdzenia zatrzymywała policja. Po erze Tomasza Hopfera i chwilowej popularności na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, bieganie musiało się narodzić ponownie.

Tamtej niedzieli od wielu godzin byłem już na nogach. Jechałem z moim bratem i kilkoma kolegami z Warszawy. Podróż do Krakowa rozpoczynała się około trzeciej nad ranem, drogi były kiepskie i kręte. Samo posiadanie samochodu było już luksusem. Nie przypominam sobie, kto był właścicielem, ale na pewno nie ja. Zwykle takie wyjazdy były "zrzutkowe", w pięć osób, a alternatywą była całonocna podróż pociągiem. Noc przed maratonem zawsze spisana była na straty. Za to formalności startowe można było jeszcze załatwić 20 minut przed startem, co dziś wydaje się nie do pomyślenia.

Pamiętam to uniesienie na starcie, elektryczną, napiętą atmosferę, byliśmy dumni, że jesteśmy świadkami powstania nowej imprezy biegowej w dawnej stolicy Polski. Nawet mimo upału powietrze wydawało się dość rześkie.

Atmosferę zmącił tylko jeden incydent. Spiker wymienił nazwisko uczestnika, który wtedy pełnił w kilku rządach funkcję wicepremiera i ministra finansów. Tutaj zwyciężyła polityka nad solidarnością biegową i tłumem targnął przeciągły gwizd z buczeniem. Dziś ten biegacz jest cenionym komentatorem życia politycznego, ale wtedy stał w środku grupy, której na chwilę przestał być integralną częścią. Władza ma swoje blaski, ale też i cienie... to akurat nie zmieniło się do dziś. Wszystko inne natomiast tak.

Byłem niesamowicie zdeterminowany, ale marzenia o złamaniu trzech godzin szybko zweryfikowała pogoda. Słońce paliło bardzo mocno. Jednak ani na moment nie zwalniałem. Delektowałem się tym pierwszym krakowskim maratonem. Około 35 kilometra zaczepił mnie jeden z biegaczy. Kusił mnie, aby przejść kawałek, bo i tak nie złamiemy trzech godzin, a on ma rekord życiowy na poziomie 2:40 i wie, że dziś się nie da biegać.

Ja jednak nie chciałem zwalniać, w tym pierwszym historycznym maratonie. Zacisnąłem zęby i niebawem okrążałem już krakowski rynek. Warto było, 65. miejsce i czas 3:06. W Krakowie już potem nigdy szybciej nie pobiegłem. Ktoś zrobił mi zdjęcie podczas wręczania medalu. Bardzo byłem dumny, kiedy to zdjęcie znalazło się później na oficjalnej stronie imprezy.

Inne było też podejście do strefy mety. Dziś koniecznością jest ochrona i narzucenie reguł porządkowych. Gdy finiszowaliśmy na krakowskim rynku, to obok mety ludzie najzwyklej w świecie, siedzieli sobie w nie odgrodzonych ogródkach restauracyjnych .

Na obiad zaprosili mnie turyści - Polacy mieszkający w Kanadzie. Obserwowaliśmy razem kolejnych umęczonych maratończyków dobiegających do mety. Moi dobrodzieje nie mogli zrozumieć, że są tak duże różnice i podejrzewali, iż musieliśmy startować w odstępach czasowych. Mój wyczyn chyba jednak zrobił wrażenie, ponieważ jeden z nich pokazywał mi nawet zdjęcie swojej bardzo urodziwej córki. Poczułem się trochę jak grek Spiridon Luis, któremu największy bogacz w Atenach, Jeorjos Awerof, obiecał jako zwycięzcy pierwszego nowożytnego maratonu, rękę swojej córki...

Ostatecznie ten pierwszy maraton z ponad 900 osób ukończyło 718. Następnego dnia, mimo zmęczenia, na fali euforii wygrałem mały lokalny bieg w Warszawie... Po raz pierwszy w życiu... Tak zapamiętam ten pierwszy start w Krakowie.

W kolejnych latach impreza się zmieniała

Mam w głowie wiele obrazów i zdarzeń. Maraton prowadził różnymi trasami. Ja też biegałem raz szybciej, raz wolniej, czasem zmagałem się z kontuzjami. W 2005 roku z trudem pobiegłem poniżej pięciu godzin. Na długiej prostej z Nowej Huty biegliśmy obok stojących w kilometrowym korku samochodów. Kierowcy rzucali nienawistne spojrzenia i trąbili. Biegłem wtedy tak wolno, że czułem się winny ich drogowej niedoli. Dziś na szczęście nastawienie mieszkańców też się zmieniło i na trasie jest wielu kibiców. Nową Hutę wspominam z pewnym dziwnym sentymentem. Bloki przypominały mi warszawski Muranów, gdzie mieszkam.

Pamiętam również edycję, kiedy maraton kończył się dwoma pętlami na Błoniach. Nasuwały się wspomnienia spotkań z Janem Pawłem II. Miło było też obserwować i pozdrawiać kolegów. Jednak rozległa przestrzeń, odległość do mety, którą było widać jak na dłoni, działa silnie na wyobraźnię zmęczonych biegaczy.

Pogoda bywała niekiedy kapryśna. Czasem wiało tak, że zrywało balony i banery reklamowe na mecie. Podczas jednej z imprez, kiedy bardzo mocno padało, ogromne problemy mieli rolkarze. Śliska nawierzchnia skutkowała mnóstwem upadków. Bardzo im współczułem, bo co chwila ktoś jechał z "kolarskimi" szlifami. W 2003 roku podczas inauguracji imprezy z Rynku startował balon, który porwany przez wiatr o centymetry minął zwieńczenie Sukiennic.

Wybrałem Kraków

Cracovia Maraton, ze względu na walory turystyczne miasta, to jeden z najbardziej międzynarodowych biegów w Polsce. Wiadomo, że duża część maratończyków to biegowi turyści. Dawniej na stracie były nawet flagi wszystkich krajów, z których pochodzą biegacze i wyglądało to bardzo imponująco. Jednym z symboli maratonu był też pozdrawiający biegaczy Lajkonik.

W Krakowie ostatni maraton w życiu pobiegł Piotr Gładki, jeden z najbardziej utalentowanych polskich maratończyków w tamtych latach. W 2005 roku prowadził z dużą przewagą walcząc o rekord trasy. Niestety jedna z sędzin przestawiła słupki na trasie. Gładki przebiegł dwa kilometry, zanim wrócił na trasę i... wygrał. Zginął trzy tygodnie później w wypadku samochodowym. Pomyślałem sobie, że ktoś mu "zafundował" te dodatkowe kilometry, w tym ostatnim maratonie w życiu.

Dziś jednym z biegów towarzyszących w Krakowie jest minimaraton im. Piotra Gładkiego.

Miewałem różną formę, kontuzje, ale maraton w Krakowie mnie, warszawiaka, zawsze bardzo przyciągał. Mam wielu biegowych przyjaciół, jakich tutaj spotykam. W 2015 roku stanąłem przed dylematem. W tym samym dniu odbywał się maraton w Łodzi, w którym również startowałem od pierwszej edycji. Wybrałem Kraków.

Tekst pierwotnie został opublikowany na stronie Zarządu Infrastruktury Sportowej w Krakowie

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.