Bydgoska sporstmenka: Jadłam chleb z cukrem, bo pensji nie było

Martyna Koc, koszykarka bydgoskiego Artego opowiada szczerze o swoim sportowym życiu. Kiedyś, żeby zjeść, musiała pożyczać jajko. Bo klub nie płacił. Teraz jest zawodniczką zespołu, który pnie się w górę. W sobotę rozpoczyna walkę w półfinale ekstraklasy.

Martyna Koc, 32 lata, silna skrzydłowa Artego Bydgoszcz. Pochodzi z Wołomina. W zespole ze swojego miasta w 2003 roku zadebiutowała w ekstraklasie. Następnie była zawodniczką Odry Brzeg (2004-2007), Tęczy Leszno (2007-2009), KK ROW Rybnik (2009/2010), Lidera Pruszków (2010/2011), Artego Bydgoszcz (2011/2012), Energi Toruń (2012/2013), CCC Polkowice (2013/14), by w trakcie sezonu trafić do Artego Bydgoszcz, gdzie gra do dziś. Brązowa medalistka z 2014 i srebrna z 2015, aktualna reprezentantka Polski. W lidze znana jako "Kurczak".

W sobotę Artego rozpoczyna półfinały play-off. W sobotę i niedzielę o godz. 17.00 gra w Artego Arenie z MKS Polkowice. Za tydzień mecze na wyjeździe. Rywalizacja toczy się do trzech zwycięstw.

Remigiusz Jaskot: Grasz w ekstraklasie 14 lat. W ilu klubach nie dostałaś wszystkich pensji?

Martyna Koc: Tylko w jednym. Ale bywało, że przelewy przychodziły do połowy sezonu, potem jechało się na oparach. Chwilę po tym, jak wyjechałam z Wołomina, miałam niską pensję. Starczało głównie na jedzenie. Dojeżdżałam jeszcze na uczelnię, co było kosztowne. Nie dostawałam pensji przez kilka miesięcy. Pożyczało się jajko a herbatę piło gorzką, bo cukrem posypywało chleb z masłem. Nie mówiłam nic w domu, bo opuściłam go, by grać zawodowo. Pamiętam, jak do koleżanki przyjechali rodzice i zrobili gulasz z ziemniakami. Smak pamiętam do dziś. Najlepszy gulasz w życiu. Niemal rzuciłam się na talerz. Ale takie rzeczy kształtują charakter. Skoro wtedy nie zrezygnowałam, to potem żaden powód nie był wystarczająco dobry.

8 razy zmieniałaś kluby. Lubisz to?

- Dwa razy zostałam na dłużej - w Brzegu i Bydgoszczy, poza tym zmieniałam co roku. Same przeprowadzki to mordęga. Wożę ze sobą mnóstwo rzeczy. Skoro jestem gdzieś przez 10 miesięcy, to chcę się tam dobrze czuć.

Koszykarki podpisują roczne kontrakty. Na koniec sezonu jest niepokój?

- To nerwowy okres. Jeśli sezon kończy się sukcesem, to radość trwa chwilę. Potem jest już kombinowanie, co dalej. Na razie mam komfort, że dostaję oferty i mogę wybierać. Rynek jest niewielki i zawsze bałam się sytuacji, co będzie, gdy telefon nie zadzwoni.

W Polsce koszykówka, szczególnie kobieca od wielu lat jest niszowa...

- Mężczyzn ogląda więcej kibiców. Nie dziwię się, bo to ciekawszy sport. O wiele bardziej atletyczny. Zarówno koszykarki, jak i koszykarze, potrzebują sukcesu kadry. Wtedy ruszy komercyjna machina. Musi dojść do momentu, gdy wieczorem ważny mecz Polaków pokazywany jest w otwartej telewizji i wygrywamy. Za tym idzie zainteresowanie, dzieci garnące się do dyscypliny i coraz lepsza frekwencja w lidze. Tak było z piłką ręczną. Zawsze moim marzeniem był wyjazd na igrzyska. To już chyba nieosiągalne. Ale chcę, żeby udało się to młodszym dziewczynom.

Na razie jest tak, że koszykarka nr 1000 z USA, która za oceanem pracowała w sklepie, jest lepsza od reprezentantek Polski.

- Systemu szkolenia i poziomu w USA i w Europie nie da się porównać. Nieudany występ na Eurobaskecie oznacza, że PZKosz musi poważnie przemyśleć rozwój dyscypliny. Nasze młodzieżowe drużyny dają sobie radę w Europie. Potem przychodzi seniorska koszykówka i dochodzi do weryfikacji. Wiele dziewczyn jej nie przechodzi. W dodatku między ekstraklasą i I ligą jest przepaść.

Nie jestem fanką piłki nożnej, ale to narodowa dyscyplina. Widzę, jak ćwiczą dzieci w akademii Legii, czy Lecha. 12-letni piłkarze są traktowani profesjonalnie. U nas tego brakuje. W klubach pieniądze idą głównie na zespół ligowy, żeby sponsor był zadowolony i został na przyszły rok. Dopóki sport jest niszowy, to ciężko będzie o pieniądze.

Polecisz nastolatkom karierę zawodowej koszykarki?

- Trzeba być bardzo zdeterminowanym. Prywatne życie podczas sezonu nie istnieje. Dwa razy dziennie ciężko trenujemy a trzeba myśleć o tym co między zajęciami - spanie, jedzenie, dodatkowe treningi. Zawsze wiedziałam, że chcę zawodowo grać w koszykówkę. Potem stawiałam kolejne cele. W zawodowym sporcie to niezbędne, inaczej wysiłek nie ma sensu. Zaczynałam w zespołach z dołu tabeli, potem chciałam grać w zespołach, które biły się o play-offy. To mi się udało. Potem przyszedł czas na grę o medale. Mam już dwa, teraz liczę na komplet, czyli złoto.

A co z macierzyństwem? W sporcie to skomplikowane.

- Każda kobieta chce mieć rodzinę. Koszykarce trudno znaleźć moment, żeby ją założyć. Na to zresztą przychodzi czas po tym, jak znajdzie faceta, który będzie akceptował ten styl życia. To też nie jest proste, bo mężczyzna musi wtedy jeździć po Polsce za swoją partnerką. Nie ma wolnych weekendów, spontanicznych wyjazdów. Ciężko jest żyć w takim systemie i trzeba znaleźć osobę, która potrafi w tym funkcjonować.

Trudno wybrać moment na dziecko. Nigdy nie wydaje się, że osiągnęło się wystarczająco dużo. Koszykarki myślą, że jak teraz odpuszczą, to nie wrócą na odpowiedni poziom. Inne chcą zajść w ciążę, gdy łapią kontuzję, która i tak eliminuje je z gry. Ale wtedy pojawia się presja i wcale nie jest tak łatwo zajść w ciążę.

Może więc to nie jest najlepszy sposób na życie?

- Trzeba wiedzieć, czego się chce. U mnie koszykówka była w domu i zawsze wiedziałam, że to jest to, czego chcę. Uwielbiam interakcję z ludźmi, przebywania wśród ciekawych osób. Ciągle możesz poznać kogoś nowego. Mnie to ekscytuje, choć wiem, że wiele osób nie czuje się z tym dobrze.

A co z pieniędzmi? Nie zarabiacie tyle, żeby po karierze móc odłożyć i nic nie robić.

- Ja jestem zadowolona z tego, co mam. Cieszę się, że przez duży kawałek swojego życia jestem w stanie utrzymać się z tego, co lubię. Na tyle, na ile profesjonalnie ktoś traktuje sport, tyle z tego wyciągnie. Jeśli interesują cię inne sprawy, niż drużyna, to pewnie lepiej wspinać się po szczeblach zawodowej kariery.

Raz, w Polkowicach, zostałaś zwolniona po 5 meczach. Jak to wyglądało?

- Zdarzyło się to wtedy, gdy miałam bardzo duże oczekiwania w stosunku do tego sezonu. Latem długo nie podpisywałam kontraktu, czekałam na ofertę z klubu, który grał o najwyższe cele. Występujące w Eurolidze CCC takie było. Lubiłam trenera, wszystko było na najwyższym poziomie.

Miałam oferty lepsze finansowo, ale myślałam o celach i komforcie pracy i poszłam do Polkowic. Wszystko zweryfikowały dwa miesiące. Mój pogląd został zburzony. Przyszłam do klubu rano i dowiedziałam się, że mam się pakować i wyjeżdżać. Szok, ciężko było się pozbierać. Do tej pory nie dowiedziałam się, dlaczego zostałam zwolniona.

Miesiąc nie grałam, bo trwały przepychanki z klubem. Siedziałam w domu i patrzyłam, że liga gra dalej. Ale jak to, beze mnie? To wręcz niemożliwe. Byłam blisko czegoś, co było dla mnie ważne i przez sytuację zupełnie oderwaną od sportu mi to odebrano. Trochę się załamałam, ale to mnie zmotywowało. Trafiłam do Bydgoszczy i w końcu zdobyłam medal. Powinnam więc Polkowicom podziękować.

Wierzyłaś, że Artego wygra fazę zasadniczą? To przekroczyło moje oczekiwania.

- Sezon jest mocno rozbity przez kadrę. Druga przerwa reprezentacyjna mocno nas wybiła z rytmu. Dwie duże, frustrujące porażki z kadrą, wracamy do Bydgoszczy i przegrywamy w Toruniu. Trochę nam to skomplikowało sytuację. Ale nie kombinowałyśmy, co będzie dalej. W lidze niektórzy przegrywają celowo i myślą na kogo lepiej wpaść przed play-off. U nas nikt nie kalkulował, wygrałyśmy wszystko do końca i zajęłyśmy 1. miejsce. Przewaga parkietu jest więc nasza.

Grałaś w meczu, w których twój trener nie chciał, żebyście wygrały?

- Jasne. Raz w meczu Pucharu Polski trener powiedział, że jak wygramy, to na autokar na kolejną rundę składamy się same. Najgorsza możliwa sytuacja.

Masz na koncie 364 mecze w ekstraklasie. Co boli koszykarkę, która kilkanaście lat przepycha się pod koszami?

- Wszystko. Kiedyś mówiłam, że po 30. urodzinach zapakuję się do worka z lodem i nie będę wychodzić. Rozważam to.

Kolana, kostki, czy kręgosłup cierpią. W czasie sezonu naciągniesz coś, ale nie ma czasu, żeby odpocząć przez kilka dni. Kontuzje się nawarstwiają. Wiele dziewczyn ma za sobą najpopularniejszą ciężką kontuzję - zerwanie więzadeł w kolanie. Ta kontuzja notorycznie się powtarzają, bez względu na rodzaj treningu. Ale na to, jak wygląda codzienna praca, ma wpływ opieka medyczna w zespole.

Grałaś w klubach, że jej nie było a maser tylko biegał ze sztucznym lodem?

- Tak. Nie wszyscy mieli pojęcie co zrobić, gdy coś się stanie. To lekko przerażająca sytuacja. Jeśli wiesz, że na co dzień masz dobrego fizjoterapeutę, trenuje się łatwiej.

Z wiekiem jest coraz więcej dolegliwości a regeneracja się wydłuża. Są sprawy, które mnie blokują, ale one są nieważne przy celach, które sobie stawiam. W tym roku to mistrzostwo Polski, którego mi brakuje.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.