Znów pobiegłam w Biegu Piastów: Grunt to szwung!

Wyprzedził mnie pan, który był na pogrzebie marszałka Piłsudskiego, ale i tak pobiłam życiowy rekord. W końcu podwójny jubileusz zobowiązuje - 40. Bieg Piastów i mój własny piąty.

Godzina 3.34 to nie jest dobra pora na pobudkę. Zwłaszcza kiedy ma się przed sobą 25 km na nartach. Wmawiam sobie, że mogę jeszcze spać, ale moje ciało migdałowate - niewielka część mózgu odpowiedzialna za emocje, a szczególnie za strach - jest innego zdania. Już włączyło alarm i pisze scenariusze: że zaśpię mimo dwóch budzików, że na drodze do Jakuszyc znowu wywróci się tir, że po odbiór numerów startowych będzie horrendalna kolejka, a narty na pewno przykleją się już na starcie. Moja kora przedczołowa, która mogłaby poskromić przesadne emocje, najwyraźniej jeszcze śpi.

Byle nie filozofować

W drodze z Wrocławia mijam zazielenione pola, krokusy, pąki na drzewach - trudno uwierzyć, że za chwilę będę na nartach. Jakuszyce to fenomen: w pobliskiej Szklarskiej Porębie śniegu jak na lekarstwo, a kilka kilometrów dalej, na Polanie Jakuszyckiej, zima w pełni. Śnieżne czapy na świerkach, dziesiątki kilometrów idealnie przygotowanych tras, lazurowe niebo.

Na Polanie Jakuszyckiej w powietrzu buzuje atmosfera sportowej rywalizacji. Setki narciarzy stoją w kolejce po numery startowe i do punktów smarowania nart. Moje ciało migdałowate jest już zapewne rozgrzane jak prażony migdał. Serce bije coraz szybciej, oddech przyspiesza, źrenice się rozszerzają, nadnercza produkują adrenalinę, kluczowy hormon stresu. Fight or flight, walcz lub uciekaj - alarmuje ciało. Tylko gdzie tu uciekać, skoro sektory startowe są już zamknięte.

Spalam zasoby, które obiecałam sobie rozłożyć na cały dystans. Staram się ruszać godnie, zgodnie z zaleceniami twórcy Biegu Piastów. Julian Gozdowski uważa, że zawodnicy dzielą się na pięć grup: pierwsza biegnie jak trzeba, druga tylko biegnie, trzecia myśli, że biegnie, czwarta idzie, a ostatnia lezie. Mój początek to raczej paradny przemarsz niż ambitny zryw. Emocje wciąż mnie zjadają (co z tą korą przedczołową, ciągle śpi?), pot spływa wzdłuż kręgosłupa, mijają mnie ci z ostatnich sektorów. - Kije przy sobie! - pohukuje jeden z mężczyzn, wyprzedzający maruderów.

- Przepraszam, mam dziś pierwszy raz narty na nogach - mija mnie drobna kobieta. Narty i kije najwyraźniej jej przeszkadzają, ale duch walki w niej nie słabnie.

Lubię Bieg Piastów właśnie za klasę, za te wszystkie "proszę", "przepraszam", "dziękuję". Teoretycznie wszyscy mamy pokonać trasę klasykiem, ale niektórzy tworzą własny styl, nieco hybrydowy: trochę klasycznie, trochę łyżwą, trochę po swojemu. Na 3. km pojawia się pierwsza ofiara: młody chłopak z piorunami w oczach i złamanym kijem zawraca z drogi.

Na Rozdrożu pod Działem Izerskim zagaduję starszego pana o roześmianych oczach. Pan z Bydgoszczy zaczął startować na emeryturze, biegnie po raz 17. - A wie pani, że byłem na pogrzebie Piłsudskiego? Na fotografii z 1935 r. siedzę u brata na ramionach. Miałem wtedy trzy lata - odbija się z impetem i pełen energii mknie w stronę czeskiej granicy, zostawiając mnie w tyle. Przypomina mi się 83-latek z Bielawy, którego poznałam na pierwszym starcie. Trenował, biegając po schodach wieży kościelnej w swoim miasteczku. - Bo organizm to drań jest. Chciałby już na piwo albo odpuścić po pierwszych kilometrach. A odpuszczać nie wolno pod żadnym pozorem. I nie filozofować za bardzo, bo to na manowce prowadzi - radził mi wówczas.

Nawet nie próbowałam go dogonić. Te przedwojenne roczniki. Ja na piątym kilometrze czuję się jak odwrót Napoleona spod Moskwy. Prawa kostka daje mi do wiwatu.

Metoda "na Gutka"

Właśnie wtedy przychodzi odsiecz. Ma na sobie czerwoną kurtkę, identyczną jak moja, z logo "Wyborczej". W takich kurtkach w 2012 r. wystartowała drużyna czytelników "Wyborczej", a w niej m.in. Roman Gutek, dyrektor festiwalu filmowego T-Mobile Nowe Horyzonty. W tych samych kurtkach zgodnie maszerujemy, przepuszczając zbyt ambitnych. Jest tyle spraw do obgadania: Europejska Stolica Kultury, eksperymenty kulinarne, ostatnie Oscary, synowie i ich pasje, Narodowe Forum Muzyki.

Ja mam narty wyszczotkowane przez przyjaciela instruktora szczotką z końskiego włosia i pokryte kilkoma warstwami smarów na gorąco, mój towarzysz niedoli ma w plecaku świeczkę. Efekty, zdaje się, są takie same. Kilometry mijają nam niepostrzeżenie. Według K. Henschena, psychologa sportu z University of Utah, żeby sięgać po laury, trzeba opanować cztery kluczowe umiejętności: relaksację (obniżanie napięcia, poszerzanie świadomości), koncentrację (skupienie na tym, co istotne), wizualizację (wyobrażanie sobie swoich treningów) i dialog wewnętrzny (udzielanie samemu sobie instrukcji i motywowanie się). Od dialogu wewnętrznego zdecydowanie wolę dialog z Romanem Gutkiem. W wakacje planuje nowy projekt na wschodzie Polski, w którym chce połączyć sztukę, kuchnię i naturę. Projekt w nurcie slow, jeszcze bez nazwy. - Może to będzie spowolnienie? - zastanawia się.

Warkoczyki dają radę

Gorzka czekolada i ogórki kiszone - dość ryzykowny zestaw, ale na Biegu Piastów wszystko smakuje niebiańsko. W punkcie żywieniowym przy schronisku Orle nie żałuję sobie kalorii, bo za chwilę zacznie się Ściana Płaczu. Kilkukilometrowy podbieg zwany też Górą Prawdy już nie wydaje mi się taki groźny jak podczas pierwszego startu. Wtedy zdawał się nie kończyć, teraz mijam go gładko. Czuję, że wreszcie złapałam - oddech jest równy, miarowy, pełna koordynacja, wola walki.

"Szwung" - powiedziałaby moja babcia. "Flow" - powiedziałby Mihály Csikszentmihályi, węgierski psycholog, twórca teorii przepływu. Nie ma znaczenia, czy akurat biegniesz, komponujesz czy gotujesz zupę. Ważne, że się w tym zatracasz, w pełnym skupieniu i przyjemności, na granicy euforii, w poczuciu bezczasu i uskrzydlenia. "To doświadczenie optymalne. Wyzwania muszą być jednak adekwatne do umiejętności" - tłumaczył mi kiedyś na wykładzie z psychologii sportu prof. Lesław Kulmatycki z AWF we Wrocławiu. Profesor pięć lat temu pomagał mi założyć pierwsze narty na nadodrzańskich wałach we Wrocławiu. Z takim błogosławieństwem jestem skazana na sukces. Zwłaszcza że rodzice zagrozili mi wydziedziczeniem, jeśli nie zejdę poniżej czterech godzin, a mój syn na bieg wyposażył mnie w pudełko z tartą, którą sam upiekł, z musem cytrynowym i gruszkami.

Przyjaciele esemesują: "Pędź, Wielka Siostro, z całej swej pary, dogoń się sama, a nawet przegoń! Wygraj tam z czasem, bo masz dość wiary, dobre duszyczki od złego strzegą!".

Niesie mnie flow, węglowodany od syna i intencja - biegnę dla rodziców. Zgarniam śnieg z gałęzi (co za smak!), szkoda mi czasu na sięganie po wodę. Szkoda mi też czasu, żeby pójść na bok za potrzebą. Ufam autorskiej teorii Jacka Hugo-Badera (biegnie na 50 km), że w czasie Biegu Piastów organizm tworzy obieg zamknięty i potrzeby fizjologiczne się go nie imają.

Na 20. km po raz pierwszy to nie inni mnie wyprzedzają, tylko ja zaczynam zostawiać za sobą kolejne osoby. Pani z warkoczykami nie daje za wygraną. Idziemy w równoległych śladach ramię w ramię. Ambicja bierze górę, a góra przychodzi mi z pomocą: zaczyna się długi zjazd, a w tym akurat jestem dobra. Sunę z lekkością, z widokiem na Szrenicę, warkoczyki znikają w tyle. Najważniejsze to nie przeszkadzać nartom.

50 na 50

Przede mną jeszcze jeden mężczyzna, na ostatniej prostej. Szwung zwany flow trzyma mnie nadal, spinam się do ostatniego wysiłku. - Dam się wyprzedzić młodości - macha do mnie pan. Szanowny nieznajomy, dziękuję za łaskawość, ale za dwa lata kończę pięćdziesiątkę. To chyba będzie dobra data, żeby zmierzyć się z dystansem 50 km. Tylko czy Roman Gutek zechce mnie wówczas bawić rozmową? Inaczej nie mam szans, twierdzi moje ciało migdałowate. A z nim się nie dyskutuje.

Post scriptum mojego piątego Biegu Piastów: jedna fioletowa kostka, 2,2 tys. kalorii strat, jeden medal i czas o godzinę lepszy od ubiegłorocznego!

Copyright © Agora SA