Roman Gutek: W tym samym czasie, miałem wtedy sześć, może siedem lat. Wychowałem się w małej wsi pod Lublinem. Po sąsiedzku mieszkał Kuba, wiejski dziwak, odmieniec. Niezwykle inteligentny stolarz samotnik, który czytał książki, słuchał muzyki poważnej, rozmawiał z pszczołami. W niedzielę, gdy wszyscy szli do kościoła, on kosił trawę. Na lubelskiej wiosce w latach 60. takie zachowanie łamało tabu. On mnie intrygował, dlatego podczołgiwałem się pod płot i słuchałem, co mówi do tych pszczół. Zaprzyjaźniłem się z nim.
- Tak, u Kuby był telewizor. Wtedy nikt inny na wsi go nie miał. Pamiętam, że u niego pierwszy raz w życiu zobaczyłem filmy Bergmana. Nic z tego nie rozumiałem, jednak mnie intrygowało. To Kuba wystrugał mi pierwsze w życiu narty i razem wyruszaliśmy na kilkukilometrowe wycieczki w las. Zimy były wtedy prawdziwe, nie to co dziś. Wszystko zasypane śniegiem, silny mróz.
- Przed wyprawą mama pakowała mi kawałek kiełbasy. Biegliśmy na nartach do lasu, gdzie oczywiście nie było żadnego "śladu", drogę pokrywał głęboki śnieg. Dlatego bardziej szliśmy, niż biegliśmy. Rozmawialiśmy, a potem robiliśmy sobie przerwę, rozpalaliśmy ognisko. Do dziś pamiętam zapach jałowca i pieczonej kiełbasy.
- Nadal biegałem u siebie na wsi, a potem jak przeniosłem się na studia do Warszawy, szukałem terenów pod miastem.
- Nie. Raczej jestem samotnikiem. Nie przepadam za tłumami ludzi na trasie. Biegam amatorsko i trochę się obawiałem trudniejszych tras, takich z podbiegami czy stromymi zjazdami. Bałem się też, że jak upadnę, to ktoś na mnie wjedzie. Poza tym mam lęk przestrzeni, więc nie ciągnęło mnie w wysokie góry.
- Trenuję w okolicach Starej Miłosnej, gdzie mieszkam. Jak jest śnieg, wychodzę z domu, zatrzaskuję furtkę i mam przed sobą kilkanaście kilometrów trasy przez las. W lesie jest bar prowadzony przez polsko-ukraińskie małżeństwo. Tam robię sobie przerwę. Podają świetną soliankę, mają doskonałe pierogi i duży wybór piw z małych browarów. Fantastyczna sprawa. Po takiej biesiadzie wracam.
- Doskonale się resetuję. Wsłuchuję się w ciszę, mam oczy szeroko otwarte na przyrodę. Jestem szczęśliwy. Głowę mam tak przewietrzoną, że czasami pojawia się wiele kreatywnych pomysłów związanych z moją pracą. Wymyślam tematy przeglądów, retrospektywy reżyserów.
- W górach, na Polanie Jakuszyckiej tak. Jednak w Warszawie raczej nie. Pod miastem jest trochę terenów do biegania, w Międzylesiu znajduje się wypożyczalnia nart, ale jak na dwumilionowe miasto na nartach biega mało osób. W lesie koło mnie jest praktycznie pusto.
- Cztery lata temu wrocławska "Gazeta Wyborcza" organizowała wśród czytelników drużynę, która miała wystartować w Biegu Piastów. Zachęciliście mnie i napisałem do "Wyborczej" maila, zgłaszając chęć startu. I tak zostałem kapitanem waszej drużyny i pobiegłem na Polanie Jakuszyckiej. Od tamtej pory startuję w każdym Biegu Piastów, a kiedy mam możliwość, przyjeżdżam do Jakuszyc i trenuję.
- Jest fantastycznie, biegnę i podziwiam Izery. Te ogromne czapy śniegu na drzewach, bezkresne lasy, świecące słońce. Nie boję się już zjazdów i podbiegów. Jak zjeżdżam z górki, czuję wiatr we włosach i normalnie drę mordę ze szczęścia!
- Zawsze mam ze sobą wodę i piersiówkę.
- Zawsze łyskacza.
- Od kilku lat biegam w kurtce z logo "Gazety Wyborczej" oraz waszej czapeczce, które dostałem, gdy w Biegu Piastów wystartowałem w gazetowej drużynie. Nie znam się na smarach, więc zawsze mam przy sobie świecę, którą smaruję narty. Jak teraz wyjeżdżaliśmy z domu na Bieg Piastów, to świecy nie było w tym plecaku, gdzie powinna leżeć. Wyjechaliśmy później, bo musiałem ją znaleźć. Aha, jeszcze kolekcjonuję medale ze swoich biegów.
- Nie, w takich amatorskich biegach każdy startujący dostaje medal.
- Rywalizacja, sport mogą być świetnym materiałem filmowym. Walka z własną słabością, dramatyczne porażki, klęski to naturalne tematy w kinie. Potencjał ma himalaizm. Ale rzeczywiście nie ma w historii kina wybitnych filmów nawiązujących do sportu. Fakt, "Wściekły byk" z doskonałym De Niro to wyjątek.
- Razem z żoną wystartujemy w dwóch biegach. Najpierw w piątek na 25 kilometrów, a później w niedzielę dołączą do nas znajomi i biegniemy na 9 kilometrów. Obydwa biegi stylem klasycznym.
- Niech każdy biegnie swoim, równym tempem. Nie ma co szarpać za tymi, którzy wyrywają się do przodu. Dla mnie nie jest ważne poprawianie swoich rekordów. Najważniejsza jest przyjemność biegania, obcowania z przyrodą. I łyk z piersiówki.