Rafał Sonik chce zostać artystą [WYWIAD]

Dostałem 2,5 tys. kapitalnych SMS-ów. Ludzie pisali mi tak cudowne rzeczy, że to się w głowie nie mieści - mówi Rafał Sonik, którego awaria wykluczyła z Rajdu Dakar

Andrzej Klemba: Gdy quad stanął, był pan zły?

Rafał Sonik: Na wysokości 4500 m n.p.m. ludzie mają mniej lub bardziej pomieszane w głowie. Odczucia są dużo inne niż w normalnych warunkach. To nie jest typowe dla mnie środowisko. Gdy doszło do tej awarii, jechałem wspaniały etap. Pierwszy etap maratoński był dobry, a ten był bardzo dobry.

Chyba takiej sytuacji przed Dakarem pan nie zakładał?

- Przed startem pomyślałem, że mogę być albo myśliwym, albo zwierzyną. Zawodnicy, którzy od prologu jechali w czołówce, sami z siebie zrobili właśnie cel. Na początkowych etapach, na których traci się lub zyskuje po kilka minut, sami sobie wytworzyli presję, by wygrać etap za wszelką cenę, co oznacza narażanie się na duże ryzyko. Tak jechali Ignacio Casale, Marcelo Madeiros czy Brin Baragwanath. To była zła taktyka na początek rajdu. Byłem też bardzo niezadowolony ze sposobu ułożenia prologu. Marc Coma niestety nie sprostał zadaniu. Lubię, jak rzeczy są zrobione dobrze. W tym przypadku na odpowiednim poziomie do rangi wydarzenia, a to była kompletna pomyłka. Ułożyłem sobie w głowie, co dalej, i doszedłem do wniosku, że wszyscy traktują tu mnie jako zwierzynę, bo broniłem tytułu. Usłyszałem podczas składania życzeń noworocznych, że wszyscy będą chcieli mnie upolować. Dlatego wymyśliłem sobie, że na pierwszych czterech etapach będę jechał trochę z tyłu, tak w granicach piątego, szóstego miejsca, by ci, którzy są przede mną, uznali, że nie jestem dla nich zagrożeniem. Żeby walczyli ze sobą i się wzajemnie nakręcali tym, że między nimi są małe różnice czasowe. I tak było między Casalem, Baragwanathem czy Madeirosem. Myślałem: bijcie się, tu nie ma za bardzo co zyskać, można właściwie tylko stracić.

I w końcu nadeszły etapy maratońskie...

- Na tym drugim jechałem na trzeci czas. Tu już różnice między zawodnikami zaczynały być większe i gdybym tak dojechał, awansowałbym na trzecie, czwarte miejsce w klasyfikacji generalnej. Byłaby to sytuacja wymarzona, bo byłbym też już dość blisko lidera. Ścigałbym się z braćmi Patronellimi, którzy może nie są najszybsi, ale są mądrzy, najlepiej zorganizowani i przygotowani. I jak to w życiu bywa, pęka ogniwo, o którym w ogóle nie masz świadomości. Na identycznie skonstruowanej budowie i obudowie sprzęgła startuję od 2012 roku w Pucharze Świata i w Dakarze. Przejechałem więc tak kilkanaście rajdów i nic się nigdy nie działo. Kiedyś mówiło się, że nie da się uszczelnić silnika malucha, że zawsze będzie się trochę "ślinić olejem". I dokładnie tak było z obudową tego sprzęgła. Nie dało się jej idealnie uszczelnić i zawsze trochę wyciekało oleju. Pierwszego dnia maratonu to "ślinienie" było trochę mocniejsze. Konsultowałem się z pierwszym mechanikiem Jarkiem Zającem i mówił, bym się tym za bardzo nie przejmował. Przed drugim dniem maratonu dolałem więc trochę oleju dla świętego spokoju. Jak się okazało, byłem jednak nieświadom tego, że po raz pierwszy od czterech lat puściły spawy na obudowie sprzęgła. To jest niesamowite, bo nigdy nie było z tym problemów. Ta usterka nie wynikała też z mojego stylu jazdy, że np., jestem zbyt agresywny. To był zbieg okoliczności. Spawy musiały nie być idealnie zrobione w fabryce w USA, gdzie powstają części do mojego quada, a do tego wpływ miało np. to, że quadem z rozgrzanym silnikiem wjeżdżałem w lodowatą rzekę.

Cieszyłem się, że dobrze jadę, cieszyłem się, że na poprzednich czterech etapach nie popełniłem żadnego błędu, po którym miałbym wyrzuty sumienia. Jechałem bezpiecznie, swoim tempem, powtarzałem sobie: ostrożnie, poczekaj, zdążysz go wyprzedzić. Nic nie ryzykowałem. W ogóle nie przejmowałem się, że mam 20 minut straty. Po pierwsze, byłem pewien, że połowa tych gości przede mną sama się wyeliminuje. Jechali jak szaleni, bez marginesu błędu i w końcu za którymś zakrętem czegoś nie przewidzą. Po drugie, wiedziałem, że na tych etapach długich różnice będą po pół godziny. Na mecie Dakaru różnice mają po trzy godziny.

Jak to się stało, że nikt pana na hol nie wziął?

- Stanąłem na 212. km oesu, 5 km od wioski San Vincente w Boliwii na wysokości 4500 m n.p.m. Do tej miejscowości przeciągnął mnie quadowiec, ale powiedział, że dalej nie da rady. Tam na ograniczeniu do 30 km/godz. zostałem. Ustawiłem się na końcu 300-metrowej prostej. Każdy, kto zjeżdżał z góry do tej miejscowości, dokładnie widział mnie stojącego z liną i quada z numerem. Gdy zaczął padać deszcz, grad i śnieg, lokalni mieszkańcy okryli mnie kocem, dali herbatę z koki i kawę. Przez ponad pięć godzin nikt nie wziął mnie na hol [a m.in. przejeżdżały inne załogi sponsorowane przez Orlen - przyp. red.]. Duch Dakaru zawsze był taki, że ten, kto nie ma już szans na dobry wynik, pomaga drugiemu zawodnikowi. Niektórzy nawet się odwracali, że mnie nie widzą, a stałem na środku tej drogi. Byłem wielką atrakcją w tej odciętej od świata miejscowości, gdzie mieszka 450 osób. Postanowili nawet, że postawią mi pomnik, bo jeszcze nigdy zwycięzca Dakaru nie był w ich wiosce. Jak zaczęły jechać ciężarówki, które nie mogły mnie wziąć na hol, boby nie widziały, gdybym np. się wywrócił, przyszedł dyrektor pobliskiej kopalni srebra. Zaproponował, że mieszkający tam Peruwiańczyk zabierze mnie na metę. Nie wzięli ode mnie ani grosza, a mój kierowca wiózł mnie przez sześć godzin dookoła, bo trasa rajdu była zamknięta. Na dodatek się zgubił, więc przeżyłem świetną przygodę, bo mogłem też podziwiać widoki, których jak się ścigam, nie mam szans obejrzeć. Przez tę podróż cała adrenalina ze mnie zeszła.

Jakie wnioski wyciągnie pan z tegorocznego Dakaru?

- Wrócę dużo mądrzejszy, dużo bardziej doświadczony i z dużo większą wiedzą. Bez wątpliwości trzeba znów wygrać Dakar i bez żadnych wątpliwości wygramy go. Ci, którzy jadą za szybko, później płacą awariami i mają - jak teraz Bonetto czy Baragwanath - półtorej godziny straty. Ci doświadczeni, jak bracia Patronelli i Jeremias Gonzalez Ferioli, liczą się w walce o wygraną. Dlatego też by Dakar znów wygrać, zostajemy na rajdzie do końca, by od podszewki wciąż go poznawać. Mam już plan A, B i C. Przeszedłem kolejny próg wiedzy o Dakarze. Obserwujemy też, jak działają moi rywale. Wśród nich są słabi rzemieślnicy, rzemieślnicy, znakomici rzemieślnicy i artyści. Staram się ze wszystkich sił zbliżyć się do tego ostatniego.

Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie?

- To nie jest wcale banał. Dostałem 2,5 tys. kapitalnych SMS-ów. To, co ludzie dali mi przez ostatnie trzy doby, to coś niesamowitego. To nie były slogany, to nie było wysyłane z rozdzielnika. Ludzie pisali mi tak cudowne rzeczy, że to się w głowie nie mieści. Mój staromodny telefon nie mógł tego wszystkiego od razu przyjąć. Większość tych ludzi, a może nawet wszyscy, odnoszą to, co się stało, także do siebie. Przypominali mi też: "Rafał nie możesz zawsze wszystkiego wygrywać, nie mieć żadnych problemów. W końcu coś musi się udać. Nic ci się nie stało, jeśli chodzi o zdrowie, to wciąż jesteś zwycięzcą". Mam wrażenie, że to nie jest typowe jak na dzisiejsze relacje międzyludzkie. To mnie niesamowicie naładowało energią.

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.