Ultrakolarz. Rowerem przez świat, czyli 120 bananów dziennie

- Wszystkim ultrakolarzom zdarza się usnąć w czasie jazdy. Wchodzisz w zakręt i następne, co widzisz, to to, że już z niego wyjeżdżasz. Ten sen trwa krótką chwilę - Remigiusz Siudziński, ultrakolarz z Warszawy, opowiada o sporcie dla wytrwałych.

Zaczynał, niemal 10 lat temu, od maratonów na rowerach górskich, później pokonywał na dwóch kółkach na raz po 100, 200, 300 kilometrów. W 2011 roku ukończył wyścig Bałtyk - Bieszczady o długości 1008 kilometrów, a w sierpniu poprzedniego roku jako pierwszy Polak wziął udział w najtrudniejszym wyścigu w Europie - Race Around Austria, w którym przejechał 1560 z 2200 kilometrów.

Plany na 2013 rok? Wyścig dookoła Austrii przejechać w całości. W 2014 roku, na swoje 40. urodziny, chce przejechać 4800 kilometrów z zachodu na wschód USA. Dłuższego wyścigu na świecie nie ma.

Michał Szaflarski: Pamiętasz swój pierwszy rower?

Remigiusz Siudziński: Pewnie Wigry, ale nie pamiętam dokładnie. Trochę później tata kupił mi czerwonego Waganta, mój pierwszy rower z przerzutkami

A pierwszy dystans?

- Pewnie z 10 metrów. Pamiętam jak ojciec mnie uczył jeździć na takiej żwirowej drodze. W pewnym momencie mnie puścił i przejechałem te kilka metrów, zanim się przewróciłem.

Zacząłeś od 10 metrów, a teraz twój rekord wynosi...

- 1560 kilometrów w Austrii zrobione w 97 i pół godziny licząc przerwy na sen i jedzenie. Niestety musiałem przerwać jazdę i nie ukończyłem wyścigu. Leszek - lekarz, który był w moim zespole - wykrył, że mam zapalenie oskrzeli. Miałem wielką ochotę jechać, czułem się na siłach, ale wolałem nie ryzykować.

Jak dojechałeś do tej Austrii - co było po drodze?

- Wyścigi krótsze i nie po górach, np. Bałtyk - Bieszczady Tour, który ma długość 1008 kilometrów. Ale to prostszy wyścig - organizatorzy zapewniają na trasie punkty z jedzeniem i piciem, można się przebrać i przespać. Natomiast w wyścigu dookoła Austrii zawodnik od startu do mety jest zdany tylko na siebie i swój zespół. Trzeba mieć swoje wyżywienie, zapasowe ubranie, a nawet lekarza. Cały czas jechał ze mną samochód z moim teamem, który mi pomagał.

 

Kto tworzy ten zespół?

- Rodzina - mój brat i ojciec oraz znajomi, głównie ze środowiska kolarskiego. Osoby, które poznawałem kiedyś w sklepie rowerowym, na wyścigu czy na konferencji sportowej. Część osób wspierała mnie w trakcie wyścigu zdalnie, z Polski, a jeszcze inni przed wyścigiem zdobywali sponsorów. Niełatwo zbudować zespół, który będzie dobrze współpracował praktycznie non stop, 24 godziny na dobę. To niesamowite, że są ludzie, którzy decydują się przez tydzień jechać w samochodzie, pomagać kolarzowi, a w gruncie rzeczy to mu usługiwać, bo po kilku dobach na rowerze zawodnik nie jest w stanie o siebie zadbać, sprawnie myśleć i podejmować najprostszych decyzji.

Skąd wziął się pomysł na ultradystanse?

- Z jeżdżenia. Od 2003 roku jeździłem maratony na rowerze górskim. Z czasem dystanse rosły a ja stwierdziłem, że chciałbym iść jeszcze dalej. Zacząłem jeździć w nocy, pojechałem w wyścigu na 400 km, a potem wszedłem na stronę wyścigu Bałtyk - Bieszczady i to był dla mnie kosmos. Zobaczyłem, że są ludzie, którzy jeżdżą taki dystans za jednym zamachem. Kiedyś ten wyścig kończyło około 20 osób, ostatnio było to już ponad 100 kolarzy. Takie wyzwanie pobudza wyobraźnię, szczególnie kiedy patrzysz na mapę Polski przeciętą krętą linią z północnego zachodu na południowy wschód.

To najdłuższy wyścig w Polsce?

- Jest jeszcze Maraton Rowerowy Dookoła Polski, który ma długość 3100 kilometrów, ale jest rozgrywany co cztery lata. Najbliższa edycja odbędzie się w 2013 roku. To trudny wyścig, ostatnim razem na metę dojechało dosłownie kilka osób.

Gdzie jest granica między kolarstwem a ultrakolarstwem?

- Nie jest łatwo ją wyznaczyć, ale kiedy podczas wyścigu mamy do czynienia z ograniczeniem długości snu, kiedy trzeba umiejętnie zarządzać spaniem, to chyba właśnie wtedy zaczyna się ultrakolarstwo. To może być wyścig, który trwa dłużej niż od 6 rano do północy. Na ultradystansach kondycja to jedno, a równie ważna, a może nawet ważniejsze są mocna psychika, zarządzanie snem, dobre zaplanowanie wyścigu i zespół, który cię wspiera.

Czy uprawianie tego sportu jest niebezpieczne?

- Jeśli podchodzi się do tego z głową, to nie. Wystarczy dobrze się przygotować, zaplanować trasę i poświęcić wystarczającą ilość czasu na sen. Chodzi o to, żeby nie zasnąć na rowerze. Kiedy w czasie jazdy poczuje się bliskość snu, to trzeba to zdiagnozować i zareagować. Dać sygnał do wozu technicznego, gdzie twoi ludzie powinni wiedzieć, co robić - włączyć muzykę, zagadywać, opowiadać dowcipy, kazać ci o czymś mówić albo po prostu podać kofeinę.

Zdarzyło ci się, że zasnąłeś nad kierownicą?

- Wszystkim ultrakolarzom zdarza się usnąć w czasie jazdy. Wchodzisz w zakręt i następne, co widzisz, to to, że już z niego wyjeżdżasz. Ten sen trwa krótką chwilę. Ja jestem bardzo asekuracyjny w tym co robię, nie porywam się na rzeczy ryzykowne, więc bardzo uważam na takie sytuacje.

Na swojej stronie Ultrakolarz.pl na bieżąco publikujesz swój stan przygotowań - ile kilometrów przejechałeś, ile przebiegłeś, ile procent planu treningowego wykonałeś i ile ci jeszcze zostało do startu w sierpniu przyszłego roku w Austrii. Wszystko masz tak dokładnie zaplanowane?

- Oprócz tego, że kocham rower, to kocham liczby. Fajnie jest w życiu łączyć dwie pasje, wtedy wychodzi z tego coś unikalnego. Do kolarstwa staram się podchodzić zawodowo, bo jest to rzecz kosztowna. Przygotowania i udział w wyścigu kosztują konkretne pieniądze, więc wymagają sponsorów. A nie podchodzę do sponsoringu w ten sposób, że chodzę po firmach i proszę, żeby mi coś dali, tylko staram się zidentyfikować realne korzyści, które mogę im dać i staram się wyszacować, ile dla kogoś jest warte to, że napiszę coś o nim na swoim fanpage'u lub blogu. Lubię też statystyki internetowe. Niedawno obliczyłem, że mój fanpage jest drugim pod względem popularności, jeśli chodzi o kolarzy szosowych w Polsce, po Sylwku Szmydzie.

Zawodowo również zajmujesz się liczbami?

- Z wykształcenia jestem informatykiem, w pracy zajmuję się obszarem business intelligence, czyli czymś na pograniczu biznesu i informatyki. Są ludzie, którzy w bogactwie danych, jakie posiadają firmy, potrafią zauważyć rzeczy, które potem menedżerowie przekuwają na decyzje. Te decyzje w coraz mniejszym stopniu oparte są na intuicji, a w coraz większym na rzetelnej analizie danych. To samo dotyczy sportu.

Na przykład?

- Na wyścigu korzystam z GPS, który zapisuje parametry trasy w czasie jazdy. Potem mogę sobie dokładnie przeanalizować ile czasu jechałem, a ile spędziłem na przerwach, jakie miałem tętno, jak się czułem w danym momencie, jakie były przewyższenia. To jest świetny materiał do zaplanowania kolejnego wyścigu. Przed startem wyścigu, tak jak w biznesie, zawsze jest dużo decyzji do podjęcia - z jakim tętnem mam jechać, kiedy zrobić przerwę, co powinienem jeść i ile kalorii jestem w stanie przyjąć.

Dużo jadłeś podczas tego wyścigu w Austrii?

- 12 tys. kalorii na dobę. To dużo więcej niż normalnie. Na początku wydawało się to niemożliwe, by tak skonstruować dietę, żeby organizm to przyjął. Jak to przeliczyliśmy na banany, to wyszło nam 120 dziennie. Ale radziliśmy sobie w inny sposób. Piłem wysokokaloryczne napoje przeznaczone dla chorych, którzy nie mogą przyjmować stałych pokarmów. Taki napój ma wszystkie potrzebne mikroelementy, można się nim żywić cały miesiąc i nic innego nie przyjmować.

A jak wygląda twój trening? Jeździsz po Ursynowie, gdzie mieszkasz?

- W zimie, jak jest śnieg, robię trening w domu na trenażerze, a jeśli pogoda pozwala to jeżdżę wieczorami najpierw z Ursynowa do Wilanowa. To taki odpowiedni dystans na rozgrzewkę. Potem jadę w stronę Góry Kalwarii i tam sobie robię kilka pętli. Mam zaplanowane treningi na czas, a nie na dystans, ale w praktyce to wychodzi ok. 50-100 kilometrów.

Dużo jeździsz ulicami Warszawy. Jak wyglądają relacje z kierowcami?

- Nie ma równouprawnienia, cały czas jest tak, że rowerzysta jest postrzegany jako intruz. Poza tym ulice nie są dostosowane do tego, żeby jeździli po nich rowerzyści. Jeśli ktoś na rowerze wjedzie w al. Niepodległości, Żwirki i Wigury czy w Puławską, to pojazdy jadące za nim będą zablokowane. Jest taka inicjatywa, żeby wyznaczyć pas dla rowerów na Puławskiej od Piaseczna do centrum. Na ulicy trzeba mieć taką pewność siebie, nie jechać za blisko krawężnika. Kierowcy też inaczej podchodzą do osób ubranych "po cywilnemu", a inaczej do rowerzystów na kolarce w sportowych ciuchach. Nie wiem dlaczego, ale tych drugich mają w większym poważaniu, więc zawsze lepiej ubrać się jak kolarz.

Za granicą jest inaczej?

- W Londynie przeżyłem szok, kiedy zobaczyłem, jaka tam jest na jezdni symbioza samochodów z rowerami. Poza tym rowerzyści mają tam niesamowitą technikę i opanowanie, nauczyli się tego, bo codziennie jeżdżą na rowerach do pracy.

Kolarscy idole?

- Niekoniecznie ci najlepsi. Kolarstwo to taki sport, że sama jazda w peletonie wymaga niesamowitego wysiłku, przygotowania i treningu, żeby w ogóle się w nim utrzymać. To jest sztuka, żeby nie zostać z tyłu za grupą.

A sam jeździłeś w peletonie?

- Tak, ale w amatorskim. Od kilkudziesięciu lat w soboty i niedziele rano na rondzie Babka spotykają się kolarze z zawodowych grup i amatorzy, którzy wspólnie trenują i z nimi czasami jeździłem. Z punktu widzenia kibica wydaje się to nudne, ale jazda w grupie to ogromna odpowiedzialność, bo mały fałszywy ruch czy niepewność mogą spowodować, że się wyłożysz, a z tobą cała reszta. Jeśli jedziesz za czyimś kołem, musisz ufać tej osobie. Dlatego też w kolarstwie inaczej wyglądają relacje między sportowcami. W innych dyscyplinach każdy walczy na własną rękę i mocno rywalizuje z przeciwnikami. Peleton to taki system, gdzie jedna drużyna zależy od drugiej. Aby peleton jechał w odpowiednim tempie, to nie wystarczy, żeby jedna drużyna pracowała. Musi pracować większa grupa. Przez to kolarze mają do siebie nawzajem dużo szacunku.

A jak na twoje ultrakolarstwo reaguje żona?

- Rozumie mnie, wie, co jest dla mnie ważne, widzi, czym się zajmuję i mnie w tym wspiera, pomaga. A ja staram się równoważyć wszystkie aspekty mojego życia. Bardzo ważny jest dla mnie balans między rodziną, pracą i kolarstwem. Rower to nie jest dla mnie całe życie. Czasem mówi się, że ktoś poświęcił się kolarstwu - to nie jestem ja. To, gdzie jestem, to w dużej mierze zasługa mojej Gosi. Zanim ją poznałem też pasjonowałem się rowerem, ale maratony rowerowe i długie dystanse wpisują się w historię naszego małżeństwa. Pierwszy puchar za ukończenie maratonu dostałem właśnie od niej.

W 2013 roku chcesz ukończyć wyścig Dookoła Austrii. Co potem?

- W 2014 roku chciałbym przejechać USA. Chciałbym sobie zrobić taki prezent na 40. urodziny - to byłoby zwieńczenie wieloletnich przygotowań, bo zacząłem o tym myśleć już sześć lat temu. Wtedy miałem przejechany maksymalny dystans 120 km i założyłem sobie, że co roku będę go zwiększał o 50 procent. Dlatego przejechałem cala Polskę, a potem wystartowałem w Austrii.

Amerykański wyścig od wybrzeża do wybrzeża to taki Ironman w ultrakolarstwie?

- Chyba tak. Kiedyś porównano triathlonowego Ironmana z Race Across America i okazało się, że wyścig ultrakolarski jest dużo cięższy od tego triathlonowego. Ubiegłoroczny zwycięzca Austriak Christoph Strasser przejechał ponad 4800 kilometrów w osiem dni i osiem godzin.

To pewnie gwiazda, ale mało kto o nim słyszał.

- Strasser jest gwiazdą ultrakolarstwa, ale w tym sporcie widownia jest dużo mniejsza niż w tradycyjnym kolarstwie szosowym. Mój sport ma za to taką przewagę, że nawet te największe wyścigi są otwarte dla wszystkich. Jak ktoś sobie to wymarzy, zaplanuje i będzie konsekwentnie dążyć do celu, to może wystartować. Z drugiej strony ja i wielu moich rówieśników nie możemy nawet marzyć o tym, żeby wystartować w Tour de France.

Można żyć z ultrakolarstwa?

- Najlepsi żyją.

To jakie są nagrody za wygranie wyścigu Dookoła Austrii?

- Nie ma żadnych. Ultrakolarze żyją z pieniędzy sponsorów, sprzedają swoje kalendarze, czasopisma, książki, filmy. Organizują obozy kolarskie i seminaria dla kolarzy-amatorów. Na to akurat w Austrii jest rynek, są ludzie, którzy są w stanie za to zapłacić. Tam kolarstwo to jest o wiele bardziej popularne niż u nas. W Polsce, w porównaniu do Austrii, mało osób jeździ amatorsko na rowerze. U nas w większości są to ludzie młodzi, a tam jeżdżą wszyscy - i starsi, i młodsi. Marzy mi się, aby także u nas kolarstwo długodystansowe rosło w siłę, dlatego chętnie dzielę się na swojej stronie internetowej wiedzą i doświadczeniami ze wszystkimi, którzy złapali bakcyla i chcieliby przejechać swoje 400, 1008, 2200. A może, kto wie, nawet 4800 kilometrów.

Copyright © Agora SA