Przyznać musimy, wiadomość o wypadku Fernando przeraziła nas nie na żarty. Oczyma wyobraźni już widziałyśmy bowiem Hiszpana w szpitalu, z połamanymi rękami, nogami, tudzież, nie daj Bóg, obrażeniami jego ślicznej buzi. Na szczęście skończyło się na strachu, a hiszpański kierowca oraz (yhm) jego żona, wyszli z wypadku bez szwanku.
Jak to się jednak mogło stać, że Hiszpan znalazł się w rozbitym samolocie gdzieś na końcu świata? Otóż Fernando wraz z rodziną wybrał się do Kenii na Sylwestra, którego organizował jego szef - Flavio Briatore. A że Sylwester, jak wiadomo, trwa przynajmniej do 4 stycznia, to i Fernando nie zamierzał wracać do Europy wcześniej. Problem jednak w tym, że kiedy już na powrót się zdecydował, to okazało się to nieco bardziej problematyczne niż ktokolwiek z początku przypuszczał. Pilot prywatnego samolotu, którym leciał Alonso - czy to z powodu posylwestrowych turbulencji, czy też innych kłopotów z błędnikiem - nie zmieścił się bowiem na pasie startowym i zahaczył skrzydłem o jeden z budynków lotniska. Na szczęście nikomu z pasażerów nic się nie stało, Fernando musiał jednak nieco odłożyć swój powrót.
Mamy więc nadzieję, że kolejna próba odbędzie się już bez żadnych niespodzianek, a Alonso wróci do Europy jak najszybciej, byśmy znowu mogły podziwiać go w wyścigach najlepszych kierowców F1 i ogólnie bliżej czuć jego obecność.
bint