Holendrzy sa wielcy, a Włosi malutcy, czyl Euro dzień siódmy: najlepsze fotki i podsumowania

Wczoraj, po krótkiej przerwie związanej z pojedynkiem polsko - austriackim, znów zaserwowano nam fajną piłkę na poziomie światowym. W fantastycznym, przepięknym meczu Holendrów z chłopcami do bicia (czytaj: z Francuzami) padło aż pięć bramek, a panowie z Niderlandów dowiedli swojej najwyższej dyspozycji, pokonując rywali aż 4:1. Pierwszy mecz, z udziałem Rumunów i Włochów aż tak piękny nie był, ekscytujących momentów jednak mniej nie było -znów okazało się, że najbardziej nieprzewidywalni na boisku są sędziowie, którzy nie uznali prawidłowo strzelonego gola Luki Toniego. Efekt? Remis 1:1.   

Pierwszy mecz to jednak nie tylko kolejne błędy arbitrów i kolejna nie-wygrana Włochów - coraz bardziej wątpimy, że Azzurri będa w stanie zakwalifikować się do dalszej rundy, to nie jest zespół który zdobywał najwyższe trofeum na Mundialu 2006 - ale także zatrważające, krwawe sceny z jednym z rumuńskich zawodników, Razvanem Ratem, w roli głównej oraz niewykorzystany karny (czy też rewelacyjna owego karnego obrona przez niezawodnego Buffona), egzekwowany przez najlepszego z okołotransylwańskich graczy, czyli Mutu właśnie. To także fatalny błąd Gianluki Zabrotty, który ponosi pełna odpowiedzialność za rumuńską bramkę. Ech, nie jest łatwo nam, prowłochom, na tych smutnych dla Italii mistrzostwach.

Humor na szczęście zdecydowanie poprawili nam Holendrzy, choć powoli zaczynamy się lękać, że tak zdecydowana dominacja jednej tylko drużyny może doprowadzić do obniżenia poziomu emocji na Euro. Niemniej, aż przyjemnie patrzeć na grę pomarańczowych. Trudno nawet wyróżnić jednego z graczy, bo wszyscy są fantastyczni, a ponad połowa z najsilniejszej holenderskiej jedenastki ma już na koncie gola. Chłopcy wydają się po prostu niezwyciężeni. O formie Francuzów natomiast przykro jest nam nawet wspominać. Niby wczoraj się starali, niby cisnęli, jak mogli, ale to też nie ci sami Trójkolorowi, do których się przyzwyczaiłyśmy. Wprawdzie na chwile przebudził się wczoraj Thierry Henry, który strzelił niezwykłej urody gola, ale i on jest teraz cieniem samego siebie z kanonierskiego okresu.

Nie ma jednak wątpliwości, że wczoraj było po prostu radośnie, ciekawie, pasjonująco. Jakie to szczęście, że Polacy nie grywają codziennie.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.