Stanislas Wawrinka, czyli mistrz, który zaskoczył wszystkich

No bo serio, ktoś się spodziewał, że Szwajcar wygra Australian Open? Ten Szwajar?

Co prawda od jakiegoś czasu eksperci tenisowi przebąkiwali coś pod nosem, na temat tego, że może wreszcie w 2014 czeka na koniec dominacji Wielkiej Czwórki, ale żeby tak szybko i tak spektakularnie?

Stanislas Wawrinka to oczywiście nie jest człowiek znikąd, w tenisowej czołówce przebywa od wielu lat, ale zawsze był graczem z drugiego szeregu. Potrafił zagrać porywające mecze, zachwycić w starciach z największymi, ale jakoś jego występy w największych turniejach kończyły się w okolicach ćwierćfinałów czy czwartych rund. Wydawało się, że tak samo będzie i w tym roku, gdy właśnie w ćwierćfinale Wawrinka musiał zmierzyć się z faworytem zawodów Novakiem Djokoviciem.

Jak pamiętacie, zmierzył się i wgrał! Mówi się, że w tym meczu nastąpił przełom, że Staś wreszcie ogarnął swoją durną i chmurną głowę i został Stanisławem. Bo talent, to on zawsze miał, tak samo jak świetny serwis i prawdopodobnie najlepszy bekhend na świecie. Brakowało tylko chłodnej głowy, genu zwycięzcy, czy jak tam to coś, co odróżnia świetnych zawodników od mistrzów, się nazywa. Później pokonał Berdycha i znalazł się w finale, gdzie czekać go miało starcie z najlepszym obecnie tenisistą na świecie, pewnie zmierzającym po tytuł Rafą (pewnie, zobaczcie przecież jak szybko Hiszpan pokonał w półfinale Rogera Federera).

Sam finał to zdecydowanie nie był finał naszych marzeń. W pierwszym secie fantastycznie serwujący i grający po prostu bezbłędnie Szwajcar łatwo wygrał z Rafą, ale w drugim okazało się, że Hiszpan gra z kontuzją pleców. Przy stanie 1:2 Nadal musiał wyjść do szatni, aby lekarz podał mu środki przeciwbólowe, a gdy wrócił, oglądałyśmy coś absolutnie strasznego - Rafa praktycznie nie mógł biegać, serwował delikatne lobiki... brrr. Wydawało się, że finał zakończy się kreczem, drugiego seta oczywiście bez problemu wygrał Szwajcar.

Tymczasem jednak w trzecim secie tabletki Rafy zaczęły działać, a idealnie wychłodzone nerwy Wawrinki rozgrzały się do czerwoności. Hiszpan zaczął grać (co prawda nie na 100%, ale na solidne 60%-70% swoich możliwości), Szwajcar zaczął zaś psuć niewiarygodne ilości piłek. Znowu zrobiło się strasznie, ale przynajmniej mogłyśmy podziwiać siłę woli Rafy, który trzeciego seta rozstrzygnął na swoją korzyść.

W czwartym Staś wziął się w garść i znów zamienił się w Stanisława, choć z problemami, to jednak wygrał seta i spotkanie 6:2, 6:2, 3:6, 6:3. Po ostatniej piłce nawet się specjalnie nie cieszył, doskonale zdając sobie sprawę, że po pierwsze sprzyjała mu kontuzja rywala, a po drugie - powinien był wygrać w trzech setach. Bardzo ładnie zachował się sam Nadal, który choć na dekoracji przemawiał ze łzami w oczach, ani razu nie wspomniał o swojej kontuzji, nie chciał pomniejszać sukcesu rywala.

Wawrinka wygrywając z w Australian Open wskoczył na trzecie miejsce w rankingu ATP, zapisał się też na kartach historii jako pierwszy tenisista od 20 lat, który w drodze po tytuł pokonał zarówno rankingową jedynkę jak i dwójkę. Czy to oznacza koniec ery Wielkiej Czwórki? W minionej dekadzie tylko raz turniej wielkoszlemowy wygrał tenisista, który nie nazywał się Federer, Nadal, Djoković lub Murray. W 2009 roku mistrzem US Open został Juan Martin Del Potro, jednak masa kontuzji, która po tym zwycięstwie przytrafiła się Argentyńczykowi, skutecznie zahamowała jego karierę. Ciekawe, czy bardziej doświadczony Wawrinka zdoła zostać w czołówce na dłużej...

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.