No to mamy trzy drużyny w europejskich pucharach

Legia, Śląsk i Lech awansowały, Piast odpadł, ale z honorem i przewrotką.

Legia, która bije się o Ligę Mistrzów, dopełniła formalności już w środę, i może za bezpiecznym eufemizmem "dopełniła formalności" należałoby schować opis tego meczu, który momentami przyprawiał o zgrzytanie zębów. Z drugiej strony, trudno się dziwić Legii, że mając awans w kieszeni nie dążyła do goleady i nie chciała się przemęczać ryzykować kontuzji - pewnie uraz Kucharczyka w meczu z Widzewem był tu pewną przestrogą.

Cieszymy się bardzo z awansu Legii, trzeba jednak przyznać, że 180 minut spędzone z walijskim zespołem było bardzo przyjemne dla naszych oczu, nie tylko dlatego, że lubimy górne piłki i wyspiarską bezpretensjonalność w grze, ale też dlatego, że taki na przykład Kai Edwards:

embed

Facebook/Legia Warszawa

Ok, może  to nie jest najszczęśliwsze ujęcie ani jego, ani Michała Żyry, ale macie pewien pogląd na brzuszek i brodę.

No więc właśnie, miło było Was poznać chłopcy, a teraz przed nami jeszcze bardziej łakomy kąsek, bo Norwegowie. Nie dość, że Norwegowie, co samo w sobie jest tytułem do ciachowości, to jeszcze pod wodzą Ole Gunnara Babyface Killera Solskjaera! Który nie zmienił się nic a nic od czasu, gdy w małej red. rybce wywoływał spazmy zachwytu (nie wyglądem, tylko bramką w pamiętnym finale Ligi Mistrzów).

embed

Wciąż ma twarz dziecka, mamy jednak nadzieję, że dla Legii nie okaże się mordercą.  Niemniej jednak sama myśl o jego obecności na Łazienkowskiej wywołuje u promanchesterskich redaktorek niezdrową ekscytację.

No dobrze, ale Legia Legią, do kewsti zapierającej dech w piersiach urody Michała Żyry i podobieństwa Dominika Furmana do Jakuba Gierszała jeszcze kiedyś wrócimy, a teraz przejdźmy już do czwartku, czyli perypetii klubów walczących o Ligę Europy.

Śląsk wygrał w pierwszym meczu aż 4:0, wyjazd do Czarnogóry był więc (tak, to słowo padnie jeszcze dzisiaj kilka razy) formalnością. Męczącą, upalną (36 stopni!), ale formalnością. Na szczęście w tych trudnych warunkach wrocławianom towarzyszyli mało liczni, ale fanatyczni:

I w ogóle podziwiamy Śląsk, że w tych warunkach chciało im się cokolwiek grać, a nie tylko namyślać się i pić.

Wydawało się, że formalnościom stanie się zadość, Śląsk bowiem dość szybko strzelił dwie bramki (Sobota i Paixao), później jednak dał się dogonić i wydrzeć sobie zwycięstwo. Niektórzy twierdzą, że stracił tym samym szansę na ostatnie zwycięstwo w europejskich pucharach w tym sezonie, my jesteśmy jednak bardziej optymistyczne, choć rzeczywiście - Club Brugge to brzmi groźnie.

Najwięcej emocji budził mecz Piasta. O żadnych formalnościach nie mogło być mowy, gliwiczanie przegrali pierwsze spotkanie z Karabachem, ponieważ jednak strzelili bramkę na wyjeździe do rewanżu przystąpili z uzasadnionymi nadziejami. Nadzieje szybko otrzymały pierwszy cios w postaci gola od gości, lecz cienie zmarłych, Boże mój, nie wypuściły młotów z dłoni i Piast najpierw wyrównał, a potem wyszedł na prowadzenie. I to jak!

Było więc 2:1 i wynik ten oznaczał dogrywkę. No chyba, że ktoś by coś jeszcze strzelił. nikt jednak tego nie uczynił w ciągu regulaminowych 90 minut, Piast szykował już się chyba na karne, ale przecież przed karnymi musiała odbyć się jeszcze dogrywka - i to właśnie ona przypieczętowała smutny los Piasta. Błąd Zbozienia, błąd Szumskiego i śliczny strzał Kapolongo. No nic, może w przyszłym roku. A Jakub Szumski, choć trochę przy tej bramce na 2:2 zawalił, to jednak smucił się pięknie:

Fot. Jan Kowalski / Agencja Wyborcza.pl

Bo to w ogóle ładny chłopiec jest i ma fajnych kolegów do trenowania.

Na deser został Lech Poznań, czyli jeszcze jedna formalność. Przez większość meczu próbowałyśmy powstrzymać dziecinny śmiech za każdym razem, kiedy słyszałyśmy nazwę "Honka" i nie myśleć o tym...

...choć było ciężko, mecz był bowiem momentami... no nudny po prostu, co tu się dużo oszukiwać. A zapowiedział się mega ciekawie, zaczynając od trzęsienia ziemi - w 3. minucie dla Lecha strzelił Teodorczyk, błyskawicznie wyrównał zaś Koskinen dla Honki. Ponownie zaciekawiło się przed przerwą, po ładnym golu młodziutkiego Tomasza Kędziory.

Fot. Łukasz Cynalewski / Agencja Wyborcza.pl

W drugiej połowie gracze Lecha urządzili sobie jakiś eksperymentalny poligon z boiska przy Bułgarskiej, radośnie strzelając zza pola karnego, grając górnymi piłkami na aferę, albo konstruując mozolne i żmudne ataki pozycyjne, z których nic nie wychodziło. Honka parę razy spróbowała się odgryźć, ale brakowało jej skuteczności, Lech mógł więc odhaczyć tę przeklętą formalność i iść na drinka z kokosa. Teraz czeka na poznaniaków Żalgiris Wilno pod wodzą polskiego trenera Marka Zuba.

Nawiasem mówiąc 180 minut spędzone z Honką było równie przyjemne jak te z New Saints - w końcu to blondwłosi Finowie, a nawet jeśli nie blondwłosi, to jednak Finowie, co daje do ciachowości bardzo dużo, poza tym ich trener, Mika Lehkosuo był prze-u-ro-czy!

embed

Hej, Gianni, nie mógłbyś za rok znowu wylosować nam Honki?

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.