EURO na różowych szpilkach: Niemcy - Włochy oczami Ciachoredaktorki

Czyli o tym jak po raz pierwszy od rozpoczęcia Mistrzostw Europy opuściłam swoje tymczasowe rodzinne miasto, Gdańsk i wpadłam z wizytą do innego gospodarza, Warszawy, by z wysokości różowych szpilek podziwiać jak rozstrzygają się losy drugiego półfinału i czy klata Mario Ballotellego naprawdę robi takie wrażenie (tak, robi, nawet z odległości kilkudziesięciu metrów jakie dzieliły sektor G10 od pola karnego Niemców).

Dobra, dobra, wiem jak to może teraz zabrzmieć - rozpieszczona widokiem piłkarzy, zepsuta Ciachoredaktorka - ale ja naprawdę w całym tym tutejszym zamieszaniu z kursowaniem między centrami treningowymi, PGE Areną i fiestami pod Neputnem jakby troszkę zapomniałam, że na dnie moje szafki spoczywa mail upoważniający do odbioru biletu na półfinał w Warszawie. A jeśli nawet nie zapomniałam, to ukryłam to myśl gdzieś na dnie umysłu i do wiadomości przyjęłam dopiero wieczór przed, kiedy stwierdziłam, że hm... w sumie to warto byłoby się zastanowić nad środkiem transportu, skoro opcja "bagażnik autokaru Mannschaftu" odpadła z powodu ich wcześniejszego opuszczenia miasta.

I wiedzcie, lub nie, ale opatrzność tamtego wieczoru nad moimi wyborami nie czuwała. Ani zdrowy rozsądek. No bo, naprawdę autobus? Naprawdę, Marina? Nie no skąd, coś takiego jak gigantyczny korek w promieniu 327543 kilometrów od Stadionu Narodowego w dzień półfinału nie będzie istnieć. Pojedź sobie kulturalnie, tak idealnie, żeby dwie godziny przed być w mieście. Żeby idealnie zdążyć na czas na mecz. A potem przez godzinę wypalaj oczami dziury w swoim zegarku, zmuszaj siłami nadprzyrodzonymi światła do zmiany na zielone i błagaj pana kierowcę (nie pozdrawiam, nie pytałam, ale zdecydowanie nie fana piłki nożnej), żeby przed stacją finalną wypuścił Cię, bo szybciej tam będziesz czołgając się po warszawskich chodnikach niż tym, niż tym autobusem, który w ciągu ostatnich piętnastu minut przesunął się o dwa milimetry.

Rada Ciachoredaktorki nr 1: nigdy przenigdy nie popełniajcie mojego błędu. Albo w dzień meczu dotrzyjcie na miejsce 24 godziny przed, albo zróbcie to tramwajem/pociągiem/hulajnogą. Rada Ciachoredaktorki nr 2 : w ramach solidarności ze mną nie świętujcie Światowego Dnia Kierowcy Autobusu czy jak to tam się nazywa. Ja zamierzam ten dzień, od dziś i do końca życia, bojkotować.

Wreszcie jesteśmy na miejscu! Wysiadając z autobusu, czuję się jak wyzwolony więzień. Wyzwolony więzień, który ma jednak mało czasu, by się wolnością nacieszyć, bowiem za 1,5 godziny rozpoczyna się najważniejszy mecz jaki kiedykolwiek miał zaszczyt w życiu oglądać, a on jest z dala od stadionu i bez biletów.

No nic, puszczam się szalonym biegiem, zdzieram obcasy różowych szpilek. Metro, tramwaj, przepychanie się między granatowymi Włochami i zielono (wciąż nie mogę przywyknąć) - białymi Niemcami. Gdzie nie spojrzę wymalowane twarze i doprawione wiadomym napojem z plastikowych kubków choralne śpiewy. Adrenalina lekko uderza mi do głowy. Ten półfinał w Warszawie z moim udziałem dzieje się naprawdę.

Pierwszy spokojny oddech łapię dopiero po odbiorze biletów i przejściu przez wszystkie możliwe bramki stadionowe i kontrole. W tym o-matko-nie-zdążę-i-ominą-mnie-przedmeczowe-czułości pozostaje nawet niezwruszona na dwóch kibiców ubranych w obcisłe kombinezony z lycry z kogucimi grzebieniami na głowach, którzy wyśpiewują hymn Francji.

Ale już jestem u celu. Teraz tylko pozostaje mi w przytulnej garderobie, zwanej też toy-toyem zmienić strój Ciachoredaktorki-cywila na strój Ciachoredaktorki-jawnej kibicki Włoch. Przepraszam, fanki Mannchschaftu, przepraszam Holgera, który myślał, że pozostanę mu wierna, przepraszam, ale Fabio Cannavaro zdarzył mi się w 2006 roku i sentyment pozostał.

Niemcy stojący za mną w kolejce, po moim wyjściu nie mogą ukryć rozczarowania, ale w tym momencie słyszę melodię, która oznacza rozpoczęcie ceremonii otwarcia. No to wracam do mojej euro-tradycji i puszczam się biegiem. Gdzie jest brama numer trzy i dlaczego tak daleko? Mijam Stefana Muellera. Nie mam jednak czasu zastanawiać się (albo też jestem zbyt przerażano samą myślą, by to robić), czy wystąpi w roli spikera na dzisiejszym meczu i czy po raz 3254 nie usłyszę o słabości 16-latek do Mario Goetzego.

Zapytuję Panią Steward, gdzie znajdę moje miejsce, ta zaś wskazując mój rząd mówi "o zaraz tutaj". Jak się okazuje "o zaraz tutaj" nie nadchodzi, a niemieccy kibice nie do końca lubią jak ktoś przeszkadza im w podziwianiu swojej drużyny wchodzącej na murawę i przepycha się w rzędzie między siedzeniami. Jakbyście chciały wiedzieć "o zaraz tutaj" jest ostatnim siedzeniem w tym rzędzie, do którego spokojnie mogłam dojść drugimi schodami bez narażania się na niemieckie biczfejsy.

Tak czy siak, siadam, jestem, są też Niemcy na boisku i Włosi. Pierwsze większe wrażenie rozdzielam między bordowy dres Buffona (bardzo, bardzo twarzowy), a największe karaoke w jakimkolwiek brałam udział - tekst hymnów narodowych wyświetlany jest na telebimach, w razie jakby komuś się zapomniało. A no i Stadion Narodowy też robi wrażenie. Dużego biało-czerwonego koszyka, ale zdecydowanie zapierającego dech w piersiach koszyka, gdy widzi się go od środka.

Kiedy mecz się rozpoczyna, rozpoczyna się też doping i w tle gromkiego "Deutschland" zdaję sobie sprawę, że jestem w mniejszości. Zdecydowanej. Moi dzisiejszy współbracia Włosi stanowią jakieś drobne 10 procent całej populacji 55 tysięcy kibiców, jakie według spikera (nie, nie Stefana) znajdują się na stadionie.

Zgodnie z niepisaną zasadą, to jednak właśnie przede mną musiał usiąść ten kibic Mannschaftu, który gdy tylko piłka znajdzie się w polu karnym energicznie wstaje, wyrzucając z okrzykiem ręce w górę i nie zamierza usiąść póki piłka nie znajdzie się w rękach bramkarza. Ciężko jest więc mi ocenić ataki Niemców z pierwszej połowy, na szczęście to bliżej mnie znajduje się ta bramka, która jest niemiecką i będzie dzisiaj ostrzeliwana.

Kiedy pada pierwszy gol nie wiem kto jest bardziej zaskoczony. Ja, spiker, czy Manuel Neuer. Ja, bo wszystko wskazywało, że będzie on niemiecki a nie jest, spiker, bo zajmuje mu dłuższą chwilę, by zareagować. Manuel? Hm...no wiadomo. Stadion zamiera na kilka długich sekund, by potem wybuchnąć szałem radości. No dobra, ja wybuchnęłam i jeden sektor Włochów gdzieś tam w dole.

Zanim niemieccy kibice zdążą przerobić kolejną irlandzką po "Stand up for the boys in green" przyśpiewkę na modłę swojej reprezentacji pada bramka numer dwa, która wydawać się, że wpaść nie powinna. Znowu zamieram. Ale tym razem z innego powodu - patrzę na Mario biegnącego przez murawę i w dzikiej radości ściągającego koszulkę. Myślę sobie to przeznaczenie. Jedyny podczas EURO 2012 mecz na którym zawodnik ściąga koszulkę narażając się na żółtą kartkę jest meczem na którym na trybunach jest Ciachoredaktorka. Lekko się wzruszam.

Tymczasem panów w biało-czerwonych koszulkach w rzędzie za mną skłania to do ożywionej rozmowy na ten temat, cytuję: "Kto to w ogóle wymyślił ten debilny przepis?" "Żeby jeszcze kartka była za ściąganie spodenek, majtek to rozumiem, ale koszulek?". Gdybym nie była tak skoncentrowana na meczu pewnie wdałabym się w dyskusję, co niby złego jest w ściąganiu spodenek. Argumenty z majtkami nawet bez koncentracji na meczu zachowałabym dla siebie.

Przerwa. Piłkarze schodzą do szatni, kibicuje tratują się na schodach w poszukiwaniu toalety i zakupie najdroższego hot-doga w swoim życiu. Ja zajmuję się strzelaniem pamiątkowych fotek, choć moi pomocnicy nie mają najciekawszych min, gdy widzą niebieski kolor szalika z którym pozuje. Oj, UEFA, UEFA, trzeba było dać mi inny sektor.

Zaczyna się druga połowa, która niesie ze sobą niespodziankę. Kolega Berti (pozdrawiam, pozdrawiam) nie pojawia się na swoim miejscu, czyli na krzesełku  przede mną. Chyba dopadła go rezygnacja. Przeżywam ambiwalencję uczuć. Z jednej strony cieszę się, że wreszcie zobaczę jakąś akcję bramkową na własne oczy zamiast zielonej plamy, z drugiej trochę mi smutno za Jogiego i spółkę, których kibice wcale nie wierzą do końca, a przecież z taką kadrą powinni.

Jak się później okazuje, takich niewierzących do końca jest więcej, a gdzieś w okolicach osiemdziesiątej minuty do wyjścia udają się całe wycieczki panów w białych koszulkach. W pewnym momencie nawet łapię się na tym, że chciałabym żeby Niemcy wyrównali. Tak, chcę Włochów w finale, ale po emocjonującej dogrywce i wysyłających mnie do kardiologicznego sanatorium karnych. Czy ostatni mecz na polskiej ziemi podczas naszego EURO nie mógłby trwać półgodziny dłużej?

Ozil chyba wysłuchuje moich próśb! Mamy karnego, wychodzący kibice stają w półkroku, niektórzy co bardziej rozentuzjazmowani ściągają koszulki. No, no, kto by się spodziewał takiego entuzjazmu po fanach z tej strony Europy? Na pewno nie ja. GOOOL! Słyszę ogłuszający ryk zmiksowany z "Seven Nations Army". Wreszcie coś się zaczyna na nowo dziać. Narodowy ożywa!

Znowu łapię się na tym, że wychodzącemu pod bramkę Włochów Neuerowi życzę gola na 2:2. I nie tylko zresztą ja. "Deutschland, Deutschland" niesie się tak, że chyba przez tydzień nie będę słyszeć na lewe ucho. Sędzia jest jednak bezlitosny. Rozbrzmiewa ostatni gwizdek. KONIEC!

Włosi biegają jak szaleni po boisku, rzucają się w swoje ramiona, skaczą. Trochę się wzruszam, to widok, który jest piękniejszy niż wszystkie bramki i gołe klaty tego wieczoru i dla którego warto było przyjechać tutaj na ten mecz. Serce ściska mi się, gdy widzę Niemców znów na kolanach w przenośni i dosłownie i mam ochotę poprzytulać kilku współtowarzyszy z siedzeń obok.

Tymczasem na boisko wychodzą wolontariusze w ogromną polską flagą i napisami "dziękuję" w językach krajów, które brały udział w EURO 2012. Chyba coś mi wpadło do oka i jest to coś bardzo sporego, bo nagle wszystko staje się zamazane i muszę nadprogramowo mrugać. Czy to już naprawdę ostatni mecz w Polsce podczas EURO? Czy to już koniec? Łza kręci się w oku, a nawet trochę ich więcej. Ja i moje różowe szpilki nie możemy i nie chcemy się z tym pogodzić.

Więcej o:
Copyright © Agora SA