- To jest cyrk. Katastrofa. To było śmieszne. Masakra jakaś. Przy tym padającym śniegu z deszczem trzymało w torach. Szkoda – mówił Stefan Hula po swoim drugim skoku w piątkowym konkursie. - Po co to wszystko? Po co ten konkurs? – pytał retorycznie. - Po tym jak skoczyłem w pierwszej serii, byłem w szoku, zupełnie nie wiedziałem, co się dzieje, o co chodzi. Widząc wyniki, widząc, co się po mnie działo, myślałem… A, już nie będę przeklinał – dzielił się Hula swoimi wrażeniami.
- Kamil dostał plus 12 punktów. To jest masakra. Przy takim krótkim rozbiegu to masakra. Jadący za nim Kobayashi miał już tylko plus cztery punkty. Ciężko mi o tym mówić. Słabe – tak Hula próbował analizować wydarzenia pierwszej serii.
Po niej tylko najwięksi szaleńcy mogli przewidzieć, że stanie się to, co się stało, że cyrk zmieni się dla nas w teatr marzeń. Że role jak z filmu science-fiction odegrają Dawid Kubacki i Kamil Stoch, przeskakując z miejsc odpowiednio 27. i 18. na pierwsze i drugie.
- Nie tylko my będziemy źli. Wielu zawodników będzie rozczarowanych. Mimo że ta druga seria wygląda już normalniej, bo wiatr się trochę uspokoił – kończył swoją wypowiedź Hula.
Kończył, gdy Kubacki był liderem, a Stoch wiceliderem. A gdy kilkanaście minut później okazało się, że obaj zachowali te pozycje i odbiorą medale, Stefan śmiał się i rzucił do grupy polskich dziennikarzy: „Anuluję wywiad!”.
Dyrektor Pucharu Świata i szef skoków na MŚ Walter Hofer proszony przez nas o ocenę wydarzeń, uznał, że było dobrze, bo niczego nie trzeba było anulować. Według Austriaka sprawnie przeprowadzono dwie serie. - Walter może tylko wyłącznie wywrzeć jakiś wpływ na jury, a to jury odpowiada za konkurs – mówi Adam Małysz, próbując trochę bronić Hofera.
Teraz o wyrozumiałość łatwiej. Ale po pierwszej serii Małysz rzucił tylko „żenada”. A Stefan Horngacher, zwykle oaza spokoju, wychodził z siebie. - Było widać po reakcji Stefana, że stało się coś bardzo dziwnego. W życiu nie widziałem, żeby tak się zachowywał po pierwszej serii. Był okropnie wkurzony. Od Grześka Sobczyka wiem, że był na rozbiegu i wydawało się, że tam ich weźmie i udusi za to wszystko – mówi Małysz. - Byliśmy faworytami, nasi zawodnicy byli w superformie i nagle co? Przychodzą jedne zawody, które się nie udają i przychodzą drugie, w których znów ma nie wyjść? No co tu jest grane? – dodaje.
W połowie konkursu wydawało się, że Ryoyu Kobayashi wyciągnął złoty los na loterii, w którą postanowili zabawić się organizatorzy. Japończyk miał szczęście do warunków, prowadził, a w czołówce nie miał wielu rywali z czołówki Pucharu Świata. Bo oni zostali zepchnięci daleko przez wiatr. Na półmetku trzeci był Ziga Jelar, czyli Słoweniec, którego „życiówką” jest 19. miejsce w konkursie Pucharu Świata. Szóste miejsce zajmował Filip Sakala, Czech, który nigdy w życiu nie zakwalifikował się do zawodów PŚ. Przed wszystkimi Polakami, na 13. pozycji, był Casey Larsson, Amerykanin, który wcześniej za swój najlepszy start w życiu musiał uznawać 40. miejsce w PŚ w Sapporo.
Finalnie Jelar, Larsson i Sakala zajęli miejsca od 27. do 29. To zrozumieć łatwo – w równiejszych warunkach po prostu przepadli, bez wiatru pod narty spadli na bulę. Ale jak wytłumaczyć aż tak wielki awans wszystkich Polaków i wielki spadek Kobayashiego?
Kubacki z miejsca 27. na pierwsze, Stoch z 18. na drugie, Hula z 29. na 12. (szkoda, że 33., a nie 30. był w pierwszej serii Piotr Żyła, bo i on na pewno znacznie by się poprawił). Oczywiście nasi skoczkowie są w formie. Pokazywali ją przez cały sezon w Pucharze Świata, pokazywali i na treningach w Seefeld. Ale na aż tak spektakularne przeskoki pozwoliła im też pogoda. W drugiej serii padający śnieg był dobry dla tych, którzy startowali na początku. Bo wtedy tory prowadzące do progu były czystsze. Kubacki na najeździe osiągnął prędkość 89,4 km/h, jadący kilka minut później Stoch: 88,2. A Kobayashi, który kończył konkurs, czyli startował jeszcze kilkanaście minut później, do progu dojechał z prędkością 86,7 km/h. Co Japończykowi po tym, że miał niezłe warunki wietrzne (lepsze od Kubackiego i Stocha – plus 1,4 pkt za niekorzystne podmuchy, podczas gdy mistrz miał plus 6,5 pkt, a wicemistrz plus 6,1 pkt). Z takiego rozbiegu nie dało się nic zrobić. I Japończyk spadł na 14. miejsce.
On podpisze się pod tym, co na koniec swojego anulowanego wywiadu powiedział Hula – jest rozczarowany. Tym bardziej, że w Innsbrucku też był blisko medalu (zajmował drugie miejsce w połowie konkursu) i też go nie zdobył (skończył na czwartej pozycji).
Zresztą, Stefan Horngacher, choć jest szczęśliwy z podwójnego zwycięstwa swoich ludzi, stawia sprawę jasno. - Takich zawodów po prostu nikt nie potrzebuje. Wiadomo, że na jutro są zdecydowanie lepsze prognozy pogody. Można było to przesunąć, bo przecież każdy mocno trenuje, stara się, a potem pogoda może wszystko zaprzepaścić – mówi nasz trener.
Horngacher to w ogóle rzadki przypadek szkoleniowca zachowującego zdrowy rozsądek nawet w sytuacjach, w których wszystko temu rozsądkowi się wymyka. Mógłby być w euforii. Mógłby opowiadać, że wygrali najlepsi. Zwłaszcza, że nie byłby w tym odosobniony (Stefan Kraft, który stanął z Polakami na podium mówi tak: „konkurs szalony, ale wygrał najmocniejszy zawodnik”). A co mówi? Na pytanie czy to były szczęśliwe mistrzostwa odpowiada tak:
„Nie do końca, bo przegraliśmy dwa konkursy. Ale wzięliśmy się do pracy i wróciliśmy do dobrych skoków i dobrego czucia. Cały sztab zrobił naprawdę bardzo wiele. Zawodnicy były zmotywowani, w dobrej formie. Na koniec mamy dwa medale i musimy się cieszyć, chociaż każdy mnie zna i wie, że będę oczekiwał więcej”