Kibicuje mu każdy. Nie było jeszcze sportowca wzbudzającego tak jednoznacznych ciepłych uczuć. Patrząc na niego, wzruszały się gospodynie domowe, parowały okulary naukowcom. Za pośrednictwem "Gazety" nasi czytelnicy wysłali Małyszowi ponad 16 tysięcy kartek z życzeniami, z pozytywnymi fluidami. Prawie nikt nie pisał: "Pobij Niemców". Zamiast tego: "Adam, kochamy cię!".
- Moim celem w Salt Lake City jest medal. I jadę o niego walczyć. Niczego jednak obiecać nie mogę - powiedział przed odlotem Małysz. A jak tylko wylądował w Stanach, ukrył się głęboko. Cóż, nawet my, dziennikarze przyzwyczajeni do trudnych sytuacji, poddaliśmy się dla dobra sprawy. Co prawda i bez tego łatwiej byłoby porozmawiać z brytyjską Królową-Matką w setne urodziny, niż zrobić ekskluzywny przedolimpijski wywiad z Małyszem. Nikt z nas jednak nie narzekał, stawką jest medal olimpijski.
Na igrzyskach, tak nam się wydaje, wszystko jest niemal ułożone dla Adama. Pierwszy konkurs odbywa się na średniej skoczni. A to właśnie na skoczni K-90 rok temu w Lahti Adam został mistrzem świata.
Wiara w sukces wróciła całkiem niedawno. Bo rok zaczął się dla kibiców Małysza niezbyt przyjemnie. Na Turnieju Czterech Skoczni przeżyliśmy rozczarowanie. Zamiast niezwyciężonego skoczka, tego, który wygrywa wszystkie cztery konkursy, w Austrii i w Niemczech zobaczyliśmy człowieka, który ma słabości, który także bywa zmęczony i chory. Wtedy po raz pierwszy myśleliśmy, że medal olimpijski wcale nie jest pewny. Ale zamiast panikować, trzeba było uspokajać rzesze zaniepokojonych kibiców, a trener Apoloniusz Tajner musiał nawet zmienić domowy numer telefonu, bo jakiś zawiedziony kibic dzwonił dzień w dzień punktualnie o 23.30 i szlochając, błagał małżonkę trenera, by Adam znowu zaczął wygrywać.
Płacze i zaklinania nic nie pomogły. Małysz przegrywał, a my pocieszaliśmy się, że choć ma kryzys (słowo chyba nieznane, a już na pewno nie używane w środowisku skoczków przez trenerów, lekarzy i zawodników), wciąż jest liderem Pucharu Świata i nie zajmuje miejsc poza pierwszą dziesiątką.
Lekiem na całe zło miało być Zakopane. Tymczasem w sobotę łyknęliśmy dwie - i to bardzo gorzkie - pigułki. Pierwsza to dopiero szóste miejsce Adama, a druga - niezrozumiałe gwizdy kibiców na Svena Hannawalda.
W niedzielę, 20 stycznia 2002 roku, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszystko się zmieniło. Małysz wygrał z Hannawaldem i resztą. Ucałował zakopiańską, polską ziemię. Ludzie płakali. To był kolejny spontaniczny, wzruszający gest, za który kochają go w Polsce wszyscy. Przywrócił nadzieję.
Zwycięstwo w drugim konkursie w Zakopanem skokami, w których wszyscy rozpoznali "starego" Małysza, spowodowało, że znów myślimy o medalu.