Zdzisław Ambroziak: Odlot

Małysz stał się - niewiele w tym przesady - nietykalnym bohaterem, narodową świętością, o której można wypowiadać same superlatywy albo milczeć.

To, co wyprawia Adam Małysz od mistrzostw świata w Predazzo, przechodzi wszelkie wyobrażenia. Niewiele jest przykładów w całej historii sportu i w jakiejkolwiek konkurencji, by jeden człowiek przez tyle lat tak zdominował całą dyscyplinę, a ostatnie konkursy w Oslo i Lahti są tego dobitnym zwieńczeniem. Statystyki to potwierdzają, całe szczęście, że sam Adam ma do nich stosunek ambiwalentny, przede wszystkim czerpiąc radość z tego, co robi. To jest zachwycający cudowny odlot naszego orła, najważniejszy, ale nie jedyny.

Osobowość Małysza, jego magnetyczne oddziaływanie na miliony rodaków połączone z wyjątkową przytomnością umysłu, dystansem do własnych dokonań i poczuciem humoru sprawiają, że jest gościem w wielu polskich domach, tematem rozmów i sporów, nie tylko wówczas, gdy skacze i zwycięża. Stał się, i niewiele w tym przesady, nietykalnym bohaterem, narodową świętością, o której można wypowiadać same superlatywy albo milczeć. Wszelkie inne komentarze prowadzą prostą drogą do awantury, w ostatnich dniach doświadczyłem tego wielokrotnie.

Jako kibic i były sportowiec ośmieliłem się powiedzieć najbliższym, że to jednak troszkę żal, iż piątkowe zwycięstwo Małysza oglądało z trybun nie, jak zapowiadano, 70 tys. widzów, lecz zaledwie garstka, z której połowa przyjechała za swoim idolem z Polski. Zainteresowanie rozkochanych w narciarstwie Finów, a przedtem Norwegów i Włochów było znikome. Dodałem też, że zwycięstwa Małysza miałyby bogatszy smak i koloryt, gdyby rywale mogliby mu zagrozić, gdyby bardziej obecny był element niepewności o wynik, bez którego każda sportowa rywalizacja więdnie, staje się uboższa. Ali miał swojego Fraziera, Foremana i Nortona, Chamberlain miał Russella, aż żal, że Schmidt, Ahonen i spółka są tacy kiepscy, spektakl na tym cierpi - mówiłem, niczego nie ujmując fenomenalnym skokom Małysza

"Wam, dziennikarzom i kibicom od siedmiu boleści nigdy nikt nie dogodzi! Kiedy Adam przegrywał, było źle, kiedy wygrywa, też jest niedobrze, bo brakuje emocji, nie ma widzów, nie ma godnych siebie rywali. A przecież, do wszystkich diabłów, to nie jest jego wina, że inni nie dorastają mu do pięt" - usłyszałem chór oburzonych głosów, jakbym popełnił grzech śmiertelny, mówiąc przecież tylko to, co widać gołym okiem.

Wspominam te rodaków rozmowy, bo jestem pewien, że w tysiącach, polskich domów zapewne było podobnie. Wierzyć się nie chce, ale ten jeden drobniutki sportowiec, dla mnie fantastyczne skrzyżowanie d'Artaganana i Cyrano de Bergeraca w sposób najbardziej niespodziewany dla samego siebie, staje się przeciwwagą dla pokładów beznadziei i draństwa, jakie nas otacza. Daje nadzieję, wiarę i otuchę ludziom, którzy nigdy nie mieli i nie będą mieli nic wspólnego z jakimkolwiek sportem. Choć to niewiarygodne, Adam Małysz jest bezbłędny również w tej roli, i to jest dopiero prawdziwy, jedyny w swoim rodzaju odlot -

skoczek narciarski będący lekiem na całe zło.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.