Zdzisław Ambroziak: Podniebne koło fortuny

Wiadomości z włoskiego Val di Fiemme, gdzie odbywają się narciarskie mistrzostwa świata, przypominają raz jeszcze, jakim niezwykłym zjawiskiem stał się Adam Małysz.

Choć to tylko zawody sportowe, klimat oczekiwań jest taki, jakby chodziło o wsteczne odliczanie przed startem rakiety kosmicznej. Inne konkurencje, inni sportowcy są właściwie jedynie tłem. Podstawowe informacje dotyczą głównie Adama. Na pierwszy plan wysuwa się technologia: narty (jedna pękła przy zeskoku, tak daleko Adam skoczył), kombinezony, specjalne austriackie klamry do spinania nogawek itd. Warstwa taktyczna, psychologiczna i fizjologiczna są nie mniej ważne, choć referowane z umiarem. Po ponad rocznym poście, jeżeli chodzi o zwycięstwa Małysza w jakichkolwiek międzynarodowych zawodach, przed konkursem na skoczni M-120 kierownictwo polskiej ekipy, wszyscy ludzie decydujący o sposobie przygotowań do najważniejszej imprezy roku, a nawet sam Małysz zachowują się inaczej niż zazwyczaj. Są bardziej tajemniczy, enigmatyczni, wieloznaczni, jakby trzymali jakiegoś asa w rękawie. Trudno się temu dziwić, jeśli się pamięta, że ten drobniutki mężczyzna, jeden jedyny Adam Małysz, utrwala złudzenie, że w ogóle istnieje coś takiego jak polskie narciarstwo klasyczne, a także nasza autorska szkoła skoków narciarskich. Wszystko to, powtarzam po raz kolejny, jedynie mrzonki i jest zrozumiałe, że zainteresowani doskonale wiedzą, o jaką stawkę toczy się walka na skoczni. Adam sobie z pewnością poradzi, oficjele i prezesi - niekoniecznie.

Natomiast w chwili uroczystego, pełnego napięcia oczekiwania na start naszego bohatera, chciałbym, też nie po raz pierwszy, zwrócić uwagę na

fenomen kibicowania

Małyszowi, porównywalny jedynie z reprezentacyjnymi i klubowymi drużynami piłki nożnej i siatkówki. Warto przyjrzeć się temu zjawisku z bliska.

Adam Małysz spełnia w naszym sportowym i społecznym życiu tyle funkcji, że sam pewnie nie do końca zdaje sobie z tego sprawę. Nie wie, nie może wiedzieć, bo jest zajęty skakaniem na nartach, jaki stał się piekielnie ważny.

Dla milionów rodaków, którzy nie mają pojęcia o skokach, ale jak zahipnotyzowani gapią się w telewizory.

Dla wszystkich, którzy są już śmiertelnie znużeni polityką i transmisjami na żywo z obrad sejmowej komisji śledczej i chcą wreszcie zobaczyć coś łatwiejszego, błahego, ale za to całkowicie wiarygodnego, wobec czego nie będzie najmniejszych wątpliwości.

Dla kibiców wreszcie, którzy być może nigdy nie doświadczyli, na czym polega sportowa walka, ale pragną zwycięstwa. A jeśli nie zwycięstwa, to wielkiego wzruszenia, czegoś nadzwyczajnego, wyjątkowego, czego sami nie są w stanie dokonać ani przeżyć i dlatego kibicują idolom takim jak Małysz. Ten element niecodzienności, niezwykłości w oczekiwaniach kibiców wydaje mi się kluczowy.

"Kibic czeka - pisał Ryszard Kapuściński, zanim jeszcze Małysz przyszedł na świat - ponieważ zawsze czekamy na coś, co by było wielkie, niezwykłe i wspaniałe, co by sprawiło nam ogromną radość i napełniło dumą, a także utrwaliło pewność, że istnieje coś więcej niż zamykanie i otwieranie biurek o tej samej godzinie, pokoszone cizie, schlebianie szefom, drobne kanty, uściski bez miłości, przestoje z powodu złej kooperacji, piosenki Rinaldo Balińskiego, wóda rozlana na stoliku. Kibic - trafnie powiada Kapuściński - przychodzi zobaczyć siebie, "tego, którym się nie stał".

Oczywiście nikt z milionów ludzi, którzy będą obserwowali walkę Małysza w Val di Fiemme, nie przypnie zaraz nart i nie zacznie znienacka skakać. Nie w tym rzecz.

Chodzi o rodzaj identyfikacji i oczekiwań. To ogromnie ważne. Wydaje mi się, że ludzie, bo chyba nie tylko ja jeden, mają już powolutku dosyć opowieści o dwóch równych skokach.

Dosyć dobrych wyników, które jednak mieszczą się w granicach przeciętności. Marzą, tak sądzę, o czymś nadzwyczajnym, o wielkim zdarzeniu, choćby niekoniecznie miało ono oznaczać od razu mistrzostwo świata i same złote medale. Można także przegrać w wielkim stylu, pozostawiając niezatarty ślad, niezapomniane wzruszenia, dumę wynikającą z przekonania, że postawiło się wszystko na jedną kartę. Nie zawsze jest to zaleta w hazardzie, w sporcie - owszem.

Dlatego teraz, kiedy już niebawem nasz bohater stanie na rozbiegu, gdybym mógł Adamowi Małyszowi udzielić jakiejś wskazówki, życzenia, porady, krzyknąłbym co sił tak:

Adaś, daj se luz!!

Bo jeśli na swoje chudziutkie barki dasz sobie wpakować potrzebę sportowego sukcesu czterdziestu milionów rodaków, ich honor, prestiż, godność, i Bóg wie co jeszcze, to o medale na mistrzostwach świata będzie trudniej. Z takim przygniatającym bardziej niż tylny wiatr ciężkim garbem odpowiedzialności nie da się przeskoczyć rywali. W sztywnym gorsecie skacze się gorzej, niezależnie od tego, czy ma kolor stalowy, grafitowy, czy czarny.

Walcz więc, Adamie, zuchwale i swobodnie o całą pulę, o złoto, a jeżeli nawet ci się nie powiedzie, przecież nie przestaniemy cię cenić, bo o tym, że jesteś jednym z najlepszych na świecie, wiemy od kilku lat. Ale to już mamy przerobione. Oczekujemy na coś szczególnego, czego ostatnio zabrakło, bo taka jest natura kibiców. Wówczas kiedy obok umiejętności, roztropności i klasy, nie zabraknie ci też odrobiny beztroski, młodzieńczego szaleństwa i całkowitej determinacji, podniebne koło fortuny z łoskotem przetoczy się na twoją stronę, a wiwaty wdzięcznych kibiców będą temu towarzyszyły. Na taki hałas czekamy.

Zdzisław Ambroziak

Copyright © Agora SA