Po pierwszej serii kręciliśmy nosami. Małysz był siódmy. Wiedzieliśmy, że polski mistrz jest w stanie zrobić wszystko, ale skoro wyprzedzali go tacy gwiazdorzy jak Kasai czy Ahonen oraz młode wilki: Pettersen, Lappi, czy zaliczany do obu tych kategorii Peterka, trudno było przypuszczać, że Adam powalczy o coś więcej niż podium.
Tymczasem walka była pasjonująca do ostatniego skoku. Po pierwszej serii, w której zawodnicy startowali z siódmej belki, rozbieg podwyższono o jeden próg.
- Adam jeszcze nie przegrał - mówił były mistrz olimpijski z Albertville Austriak Ernst Vettori. - To duża skocznia, każdą stratę można odrobić. Jest możliwe, by przeskoczył resztę o pięć metrów. Jego pierwszy skok był perfekcyjny. Pięciu ostatnich zawodników miało wiatr w plecy. Widzieliście, jak skoczył będący bez formy Hannawald? A Ammann? Te dwa złote medale olimpijskie chyba mu zaszkodziły, sukces przyszedł za szybko. A Adamowi udało się polecieć bardzo daleko mimo wiatru w plecy. To o nim bardzo dobrze świadczy. Może zdobyć Puchar Świata po raz trzeci, na pewno będzie się liczył w rywalizacji...
Nie wiedzieliśmy, czy traktować Vetorriego jak balsam na nasze zmarznięte ciała i serca, czy też jako słowa ostatniej pociechy. Stary mistrz się nie mylił. Sygnał do dalekiego skakania, pod granicę 140 metrów, dał jedenasty po pierwszej serii Martin Hoellwarth. A potem każdy skakał dalej. Wreszcie Małysz.
Polak leciał i leciał, jego kask błyszczał w blasku jupiterów. 144 metry, nota 291,3!!! - Co za gość, co za gość! - jęczeli roześmiani polscy kibice. Uśmiech był na i twarzy Adama, i naszych. Nie ochłonęliśmy jeszcze z emocji, a już przyszła trwoga. Młody Pettersen skoczył jeszcze dalej. Niemożliwe, a jednak - 146 m. Nawet Małysz, który mimo zimna obejrzał skok z zeskoku, wziął narty pod pachę i poszedł do boksu. I nagle zwątpienie przerodziło się w radość! Norweg wylądował daleko, ale na dwie nogi, bez telemarku. Sędziowie musieli odjąć mu punkty! Nota była gorsza od oceny Małysza o 0,2 pkt.
Chwilę później radość znowu musiała ustąpić miejsca machnięciu ręką. Peterka skoczył o pół metra mniej, ale notę miał wyższą. I jak się potem okazało, był jedynym, który pokonał Małysza. Odpowiedzialności nie wytrzymał młodziutki Fin Artu Lappi, rady nie dał Norweg Roar Ljoekelsoey...
Kazuyoshi Funaki popełnił błąd, jaki mu się przydarzyć nie powinien. Jeden z najładniej, najbardziej perfekcyjnie skaczących zawodników na świecie nie utrzymał równowagi na zeskoku. Odjechała mu lewa narta i Japończyk leżał.
Prowadzący po pierwszej serii Janne Ahonen nie przekroczył granicy 140 m, a tyle mu było potrzeba do wygranej. 138 m nie dało mu nawet drugiego miejsca. Przegrał z Małyszem o 0,1 pkt. Ahonen miał idealny skok w serii treningowej (137 m, Małysz 125), nie zepsuł pierwszej próby. Zawiódł w decydującym momencie, gdy wygraną miał na wyciągnięcie ręki.
A Primoż Peterka cieszył się jak mały chłopak. Słoweniec miał dokładnie 16 lat, 11 miesięcy i 27 dni, gdy 27 stycznia 1996 roku wygrał pierwsze w życiu zawody Pucharu Świata. Działo się to w Zakopanem. Potem zdobył dwa Puchary Świata (96/97 i 97/98). Wraz ze sławą, pieniędzmi i szumem medialnym przyszły różne pokusy. Peterka stracił swoje umiejętności i samokontrolę. Trzeci raz Pucharu nie zdobył. W sezonie 1998/99 był 27. w klasyfikacji PŚ. Potem przez rok niemal nie startował, walczył ze słabościami. W ubiegłym roku zapowiadał wielki come back, a dowodem na to miał być brązowy medal w konkursie drużynowym na olimpiadzie w Salt Lake City. Teraz spoważniał, stał się niemal introwertykiem, zamknięty w sobie, spokojny, z książką w ręku i okularach na nosie. 2 lutego 2003 roku skończy dopiero 24 lata. A więc wiele jeszcze przed nim.
Wokół skoczni Ruka nie widać było właściwie żadnego słoweńskiego kibica z biało-czerwono-niebieską flagą. W ogóle na trybunach, na których miało być kilkanaście tysięcy ludzi, było kilkanaście, ale setek widzów. Kibiców nie odstraszyły ceny biletów (10 euro za jeden dzień; 20 za trzy dni - bo oprócz skoków w Kuusamo są jeszcze zawody PŚ w biegach i kombinacji norweskiej; młodzież do lat 15 wchodziła za darmo). Nie zachęciły też darmowe autobusy z okolicznych miejscowości (oddalonych, bagatelka, najmniej o kilkadziesiąt kilometrów). Po prostu mróz był nie z tej ziemi. Oficjalny komunikat brzmiał: minus 17 stopni, ale temperatura odczuwalna była na pewno niższa.
Wśród kibiców było kilkanaście osób z Polski. Mieli dwie największe tego dnia na skoczni flagi. Obie przywiezione z Polski. Jedna, dodatkowo, z napisem "Silesia".
- Żeby było wiadomo, że jesteśmy z Gliwic. A po za tym mam znajomych w zespole tanecznym o tej nazwie - tłumaczył młody chłopak. Był i mieszkający w Kuusamo od kilkunastu lat pan Marek, nauczyciel gry na skrzypcach. Byli i studenci nauk politycznych. Niepocieszeni, bo zapomnieli przywiezionej z Poznania flagi. - Zostawiłem w hotelu, wiozłem 2200 km, ale jutro nie zapomnę - obiecywał Grzesiek. Byli i inni studenci, z niemieckimi kolegami. Miło było popatrzeć, jak stoją obok siebie z namalowaną flagą polską na lewym policzku i niemiecką - na prawym. Zgodnie dopingowali i cieszyli się skokami wszystkich zawodników.
Największym pechowcem pierwszej serii był Tomisław Tajner. Skoczył 113,5 m, ale został zdyskwalifikowany, bo... miał za szeroki kombinezon. Odległość materiału od ciała nie może być większa niż sześć centymetrów. U Tonia wynosiła siedem.
- Chłopcy mieli pomiary ciała, kombinezony mierzyli sami, widocznie Tonio źle zmierzył - tłumaczył doktor Jan Blecharz. I zamiast Tajnera, w drugiej serii mieliśmy Tomasza Pochwałę, który tak jak wszedł na ostatnim miejscu, tak już na nim pozostał.
W sobotę o 17.30 kolejne zawody na tej samej skoczni.