W ostatnich tygodniach wokół Małysza wszystko się wali i pali. Po jego krytyce w mediach ze związku odszedł Alexander Stoeckl, który twierdzi, że nie dało się z nim dłużej współpracować. Małysz oberwał za to mocno w mediach i wśród kibiców. A na głowie miał też choćby sporą dyskusję o wyjeździe na mistrzostwa świata Kamila Stocha, którego do Trondheim nie zabrał Thomas Thurnbichler.
W rozmowie ze Sport.pl prezes PZN zdradza szczegóły swojego spojrzenia na sprawę odejścia Stoeckla i czy wiedział, że Austriak w trakcie pracy w Polsce był także związany z dwoma firmami w Norwegii. Podsumowuje całe zamieszanie i to, jak je odebrał, czy odczuwa, jak bardzo na nim stracił. Wskazuje też, czy został twarzą buntu przeciwko prezesowi Polskiego Komitetu Olimpijskiego Radosławowi Piesiewiczowi - w końcu jako pierwszy podpisał list, który nakłania go do rezygnacji.
Adam Małysz: Przede wszystkim, żeby nie czytać za dużo artykułów i komentarzy. Powiem szczerze, że jestem o wiele spokojniejszy, gdy staram się tego unikać. Oczywiście zawsze coś się przebije i dochodzą do mnie różne sygnały, ale staram się tego samemu nie śledzić. Bo człowiek mógłby wpaść w jakieś choroby przez te wszystkie rzeczy.
Sytuacja nie jest łatwa, patrząc na to, co dzieje się w związku, zwłaszcza pod kątem zawodników. Nie mamy takiego typowego lidera. Dotąd można było powiedzieć, że ciągnął nas trochę snowboard, ale Ola Król ma problem z ręką, a u Oskara Kwiatkowskiego po kontuzji jest możliwy zabieg po sezonie.
Tutaj, na MŚ, też nie jest lekko. Cały czas coś się dzieje. Jak nie Alex Stoeckl odchodzi, to Kamil Stoch nie jedzie na mistrzostwa świata. W samym Trondheim nie jest tak źle, bo myślę, że ludzie nie wierzyli, że jest tu dla nas możliwość zdobycia medalu. Pawłowi Wąskowi, który jest najbliżej czołówki, mimo wszystko tych paru metrów cały czas brakuje. Ten medal byłby tu niespodzianką, choć ciągle liczę, że może się pojawi.
- Obiecałem sobie szeroko nie komentować tego podczas mistrzostw. Powiem tylko, że z jednej strony szkoda mi, że odszedł, a z drugiej, gdy patrzę na to, w jaki sposób to się odbyło, to mnie jest przykro.
- Rozmawialiśmy, gdy wysłał maila po mojej wypowiedzi, wtedy do niego dzwoniłem. On stwierdził, że jest już za późno. Że już podjął decyzję i nie chce się więcej wypowiadać na ten temat. Przedstawiłem mu swoją opinię, później łączył się też z nami na zarządzie. I zarząd też się przekonał, że nie kłamię, tylko raczej coś tu było na rzeczy. Bo to jednak dziwne, że akurat przed samymi mistrzostwami świata dyrektor rezygnuje i to przez - można powiedzieć - tak błahą sprawę. Na pewno nie chodziło tylko o moje słowa.
- Nie.
- Miał w umowie tylko, że może prowadzić z Norwegami badania naukowe. Przyszedł do nas i powiedział, że chce współpracować z uniwersytetami. Wspominał też o jakiejś firmie, ale pod kątem naukowym. I mówił, że to nam się też może przydać.
- Wiedzieliśmy, że ma firmę, bo wystawiał nam faktury. Ale zakładaliśmy, że to jego działalność, że ma ją pod kątem rozliczeniowym i funkcjonalnym.
- Alex? Ale on się nie widział ani z ministrem sportu ani nawet nikim z ministerstwa.
- A, to tak. Mówił, że wiele jest tej biurokracji, która zajmuje za dużo czasu i tak dalej. Ale myślę sobie: czy on to odczuł? Myślę, że nie. Że on nawet jednej dziesiątej tego nie odczuł. Był nową osobą, dlatego większość rzeczy biuro za niego robiło. Myślę, że gdyby zobaczył, ile faktycznie jest tych papierów, wniosków, ale później i rozliczeń, to mógłby się jeszcze bardzo zdziwić.
- Chyba bardziej pomiędzy. Z jednej strony widzę, w jakiej sytuacji jesteśmy i że musiałby się chyba jakiś cud zdarzyć, żeby wywalczyć medal, ale nigdy nie mów nigdy. Zawsze wolę mówić, jak się już coś wydarzy niż przedtem. Choć rozumiem, że fani skoków czy dziennikarze mają wątpliwości i zastanawiają się, co będzie dalej. Powiem szczerze, że na dzisiaj sam też nie wiem, co będzie dalej. I jak to ma wyglądać.
Oczywiście fajnie by było, jakby się przydarzyła ta niespodzianka i gdyby jednak udało się wywieźć stąd medal. Bo też, jakby nie było, to Marius Lindvik, czy nawet Andreas Wellinger z medalami na normalnej skoczni, to jest niespodzianka. Niemcy mieli zadyszkę, a nagle znów pojawili się w czołówce.
- Akurat te nagłówki w mediach widziałem. Że kombinezony jak worki, czy śpiwory i tak dalej. A według mnie to jest trochę wojna z wiatrakami. Bo możesz sobie robić co chcesz, możesz gdzieś tam wyrażać swoją opinię, ale niektórych to zupełnie nie rusza. Dopóki nie wprowadzą regulacji, że kombinezony mają być faktycznie całkiem obcisłe, tak jak alpejskie, albo nie puszczą tego wolno i będą sprawdzać np. tylko wysokość kroku, żeby nie był do kolan, to już zawsze będą z tym problemy. Ja bym to właśnie tak zrobił. Przecież kiedyś były dużo większe te kombinezony i wolniej się leciało.
- No dokładnie. I to też nie jest tak, że każdy kombinezon, który jest duży, będzie dobry. To trzeba naprawdę umieć nie tylko go uszyć, ale też go obskakać. Sprawdzić swoje stroje tak, żeby być pewnym tego, co będzie najlepsze.
- W zarządzie rozmawialiśmy na ten temat i wszyscy uznali jednogłośnie, że do końca sezonu żadnych nerwowych kroków nie można podejmować. Bo to nawet nie ma większego sensu. Oczywiście jest dużo takich spraw, które nie do końca podobają się zarządowi, ale to trzeba dobrze przeanalizować, żeby nie popełnić błędu, którego później będziemy żałować.
- Tak, strategia będzie ważna. Patrzę też sporo na to, jak to wyglądało od samego początku. Gdzieś tam cały czas było tylko uspokajanie głównie ze strony Stoeckla, ale wiadomo, że my nie mamy czasu. Jesteśmy specyficznym krajem, bo u nas skoki zrobiły się na tyle ważnym sportem, że zawsze rozmawia się o wynikach. Zwłaszcza gdy jest źle. Nie jest łatwo trenerowi, gdy nie ma tematów zastępczych i ciągle wraca się do tego samego. Gdyby były wyniki, pewnie znaleźlibyśmy wiele innych tematów do rozmowy. A tak to nadal mówimy o tym, że nie jesteśmy zadowoleni i powinno być lepiej. Jest szukanie pewnych wrażliwych i drażliwych spraw.
Wszyscy jesteśmy w trudnej sytuacji pod tym względem, bo chcieliśmy to, co najlepsze i w zasadzie to pozyskaliśmy. Trenera, dyrektora, specjalistę od sprzętu, specjalistę od lotu. Wielokrotnie widzimy jednak, że coś się nie sprawdza. Niektórzy muszą budować to od podstaw, szukać różnych rozwiązań. My sięgamy po te gotowe i nagle okazuje się, że choć to wydaje się dobre, to w Polsce nie działa. Ciężko tu zaaklimatyzować się nowym osobom, często nie mogą się odnaleźć i odpowiednio funkcjonować. Jest biurokracja, którą trudno upilnować i zrozumieć, jest przytłaczające i potężne zainteresowanie. Co byś nie powiedział i jak się nie odezwał, to zawsze coś jest albo dobre, albo złe. Nie ma chwili wyciszenia i zrealizowania tego kredytu zaufania, tylko od razu jest z grubej rury. To nie jest i nie będzie proste. Tym bardziej, że przed nami sezon olimpijski.
- Miałem instynkt zachowawczy do momentu, jak chciałem się wypowiedzieć tak, jak ja czuję, a zostało to wielokrotnie przemielone i wykorzystane. Nawet nie mówię o samych artykułach dziennikarzy, ale o tytułach. To, co się dzisiaj dzieje z tytułami w mediach, mnie przeraża. Często są tylko strzałem po oczach. Żeby się kliknęło, a później w samym artykule już nic takiego mocnego nie ma. Ludzie zapamiętają jednak to, co było w tytule, a nie tam dalej.
Mnie też się przecież oberwało za te słowa o Alexie, za cały wywiad, chociaż nie było tam samej krytyki. Na szczęście sam tego nie czytam. Bardziej ucierpieli bliscy: córka i żona. Córka mi prowadzi media społecznościowe, więc ona czasem czyta komentarze. Mówię jej, żeby tego nie robiła, ale mimo wszystko musi, bo czasem trzeba na coś odpisać. Więc ją to na pewno mocno dotknęło. Sam nie czytałem żadnego i byłem zdrowszy. Siedziałem na mistrzostwach świata w narciarstwie alpejskim Saalbach. Wolałem nawet nie myśleć o tym, co się dzieje wokół. Teraz w Krynicy na Pucharze Świata w snowboardzie było inaczej, zdecydowanie spokojniej. Szkoda mi tylko tej Olki, bo naprawdę fajnie w tym roku jeździ, ale jest już nim trochę zmęczona i pewnie chodzi o tę kontuzjowaną rękę.
- Z ich strony nie aż tak bardzo. Bo ja też jestem od tego, żeby się starać, żeby ten związek miał się jak najlepiej. I powiem szczerze, że dzisiaj mamy się naprawdę dobrze pod kątem finansowym, ale nie ma takich wyników, jak byśmy chcieli. I to boli. Bo chcemy dobrze: mieć rozbudowane grupy, żeby było z czego wybierać, wszystko w idealnych warunkach. Ale może gdzieś przy tym wszystkim zatraciła się taka pogoń za rywalizacją i dążenia do tego, żeby było jak najlepiej, skoro chwilami masz wszystko?
Już raz w przeszłości usłyszałem od jednej ze skoczkiń na koniec, gdy wydawało mi się, że wszystko jest super, że one nie miały motywacji, bo wszystko dostały, a na nic sobie nie zapracowały. Mnie to troszkę zdziwiło, bo zawsze mówi się, że czegoś się nie ma, raczej próbuje załatwiać. I nagle wychodzi, że ktoś ma czegoś za dużo. Ale pewnie każdy to inaczej odbiera. Zwłaszcza że w tym środowisku niestety nie każdy się odnajdzie. Każdy wymaga od tego związku, żeby jak najwięcej mu dał, a my nie jesteśmy skarbonką, która tylko ma i rozdaje. Musimy te pieniądze pozyskać i się z nich rozliczyć co do złotówki.
- Ha, ha! Powiem szczerze, że szczególnie w gronie przedstawicieli tych dużych związków, razem rozmawialiśmy, co zrobić w tej sytuacji. Bo jest bardzo trudna. I widzę, że zarówno prezes Radosław Piesiewicz, jak i minister Sławomir Nitras, nie odpuszczą tej sprawy. A my jako związki możemy jedynie działać z tym, na co mamy wpływ. Na PKOl jako taki, bo tam jesteśmy w zarządzie. Ministerstwo to jest jednak stanowisko polityczne i minister ma naprawdę dużą władzę.
Dzięki ministerstwu w zasadzie funkcjonujemy, oprócz sponsorów oczywiście. PKOl to instytucja, która raz na cztery lata wysyła nas na igrzyska. I to wszystko. Przez całe to zamieszanie, które się pojawiło, cierpią tylko zawodnicy, kadry i związki. Ja już nawet nie chciałem i nie chcę się wdrażać w to, kto, co, jak. I czy faktycznie ten coś zablokował, czy ten nie dostał pieniędzy i tak dalej. Naprawdę mnie to gdzieś tam za bardzo nie interesowało. Ja mówię: panowie, musimy coś zrobić, bo mamy w przyszłym roku igrzyska. Ja rozumiem, że letnie dyscypliny są po igrzyskach i mają teraz cztery lata na to, żeby faktycznie pozostawać w spokoju, że mają czas. Ale my w sportach zimowych go nie mamy.
No bo jaką my mamy pewność, czy my będziemy mieć za co wyjechać do Włoch i czy w ogóle ktoś nas zgłosi do tego i tak dalej? Jeśli sytuacja się nie zmieni, pozostaną też wątpliwości. Teraz była taka sytuacja z EYOF-ami [Olimpijski Festiwal Młodzieży Europy, odbywał się w lutym w Bakuriani w Gruzji – red.], że też się zastanawialiśmy, kto faktycznie za to zapłacił. Ministerstwo nie może, prezydent nie może, PKOl nie wiadomo czy ma pieniądze. Piesiewicz niby twierdzi, że mają. Koniec końców zapłacili za ten wyjazd, ale zbieraliśmy te pieniądze awaryjnie, gdyby w razie czego trzeba było to z własnych, a w zasadzie sponsorskich, pieniędzy zapłacić.
Ten konflikt to taka jedna wielka niewiadoma. To się przeciąga już przeszło pół roku i nic się nie zmieniło. Tylko obie strony przerzucają się oskarżeniami i argumentami w mediach. Dlatego postanowiliśmy napisać list do prezesa PKOl.
- Pewnie dlatego, że podpisałem się jako pierwszy. Z drugiej strony zawsze ktoś byłby tym pierwszym nazwiskiem. A ja się tego nie boję. Jako związek nie mamy nic z PKOl. Chcemy po prostu, żeby było dobrze. A że ministerstwo daje nam pieniądze na szkolenie i funkcjonowanie, to na pewno jest dla nas w tym momencie ważniejsze niż PKOl.
- Gdy zostawałem prezesem, wiedziałem, że to będzie szło w górę i w dół. Ale jeśli chcesz cokolwiek w tym sporcie zrobić i żeby faktycznie w przyszłości uniknąć tego, co mamy dziś, to trzeba sporo rzeczy odbudować od podstaw. Wszystkie sporty są u nas na jakimś poziomie, ale przy żadnym nie powiemy "wow". W wielu poziom jest za słaby. Nie tylko w skokach. Tu wiemy, że wiele się zmienia i za chwilę odejdzie pokolenie zawodników, którzy już przynieśli nam sporo sukcesów. Rozpoczęliśmy też reformy, na których efekty potrzeba czasu.
Jednak np. w biegach nie wykorzystaliśmy w ogóle potencjału po sukcesach Justyny Kowalczyk. Gdyby to było wykorzystane, myślę, że bylibyśmy w innym miejscu, jeśli chodzi o biegi narciarskie. Rozpoczęliśmy to wszystko od nowa na bazie pomocy od Szwedów. I wydaje się, że wszystko idzie fajnie, tylko na to trzeba cierpliwości i czasu, bo mamy młodych zawodników. Tymczasem w Polsce zawsze brakuje i czasu, i cierpliwości, bo my już tak mamy, że patrzymy na to, co jest, a nie co będzie i może być. Ja też. I niestety tak też trzeba robić, jesteśmy do tego zmuszani w różnych okolicznościach. Łapię się na tym, że dzwonię do trenerów czy koordynatorów i mówię: "Kurczę, co jest panowie? Miało być tak, a jest inaczej". I słyszę "Prezesie, a co mam powiedzieć?". Wtedy rozumiem, że jest lepiej, ale nie tak, żeby zaspokoić nasze oczekiwania.
- Na takie rozmyślanie i oceny chyba dopiero przyjdzie czas. Wiedziałem, że podejmuję się niełatwego zadania i wielkiego wyzwania. Miałem świadomość, że jest biurokracja, że trzeba załatwiać pieniądze do związku i ma się ogrom rzeczy na głowie. Nie mam z tym problemu. Staram się robić wszystko, żeby było jak najlepiej. Ale przeraża mnie ten brak czasu. Że nie nadążamy czegoś wprowadzić, nie ma na to przestrzeni. Byliśmy przez ileś tam lat na samym szczycie w skokach i w obecnej sytuacji czujemy bardzo duże obciążenie, bo każdy patrzy się na ręce i wymaga. W każdym sporcie są gigantyczne oczekiwania z zewnątrz i często dziwny brak zaufania ze strony różnych osób - od rodziców po działaczy.
Dla wielu jesteśmy pracodawcą. Załatwiamy pieniądze, żeby te grupy mogły się rozwijać i trenować, a często jesteśmy opluwani, bo temu daliśmy za dużo, temu za mało, to, tamto. Nikomu nic się nigdy nie podoba. To jest cholernie męczące. Wręcz straszne. Czasem zastanawiałem się: po co mi to było? Z drugiej strony wiem, że ktoś to musiał przejąć i wprowadzić zmiany, żeby to szło do przodu. Teraz jest cały czas pod górkę: ten odchodzi, ten się zwalnia, trzeba było eksperymentować z rolami dla wielu osób. A biurokracja i rozliczanie się z każdej złotówki to spora odpowiedzialność.
- Może nie w Bieszczady, ha, ha! Ale tak, czasem człowiek naprawdę ma tego dość. Patrząc na to jak duży jest ten związek - a to jest jeden z większych związków w Polsce, bo mamy teraz siedem dyscyplin pod sobą - to nie jest łatwe do ogarnięcia. Gdy jest jedna, dwie dyscypliny, to jest zupełnie inaczej. Ale to już natłok. Wiadomo, że masz większe szanse, bo sukces może odnieść jak nie ten, to inny, jest sporo opcji. Z drugiej strony odczułem na własnej skórze, że niestety przybywa też problemów. Jest ich tyle samo, jeśli nie więcej.
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!