Michal Doleżal - były trener główny i asystent w sztabie reprezentacji Polski oraz Niemiec, a od wiosny trener Kamila Stocha w jego własnym teamie - przychodzi do mnie uśmiechnięty. Gdy siadamy naprzeciwko siebie przy stoliku na stołówce Centralnego Ośrodka Sportu w Zakopanem, obaj wiemy, że to będzie długa i wymagająca rozmowa.
W ostatnich miesiącach się wycofał i rzadko udziela wywiadów, więc mamy do omówienia sporo tematów. Od tych najbardziej aktualnych, związanych z Kamilem Stochem, po odległą przeszłość i jego rozstanie z reprezentacją Polski sprzed blisko trzech lat. Ale "Dodo" wydaje się gotowy.
Michal Doleżal: Nie było to takie proste. Dałem znać Stefowi, dałem też sobie tydzień na przemyślenie wszystkiego i przegadanie tego z żoną. Czekałem aż ona powie mi swoje zdanie, ale dla niej i ten wariant - zostanie w Niemczech - i ten drugi - praca z Kamilem - były okej. Porozmawialiśmy długo. I tak czułem: że opcja powrotu do Kamila mnie przekonała. Wybrałem ją, choć nie było lekko.
- Po pierwsze: z Kamilem zawsze świetnie się dogadywaliśmy. I to nie tylko dzięki temu, jakim jest człowiekiem. Do przyjęcia tej propozycji przekonał mnie tak naprawdę tym, jak w to wszystko wierzy. Mam do tego duży szacunek: że były zawodnik dzwoni i chce, żeby ktoś mu pomógł.
- Zaryzykowałem. Żeby to w ogóle rozważyć, potrzebowałem wypisać sobie plusy i minusy. Myślałem cały ten tydzień, o który poprosiłem Kamila. Finalnie byłem przekonany co do swojej decyzji.
- Tak było. I w sumie nie wiem w końcu, jak dokładnie dogadali się tam ze związkiem. Płacone mam, pieniądze przychodzą i tyle.
- To były treningi po sporej przerwie. Miał miesiąc albo i więcej przerwy po sezonie. To zawsze widać, to wychodzi koordynacyjnie. Musiałem to wyczuć. Pod kątem treningu wszystkie ćwiczenia musieliśmy zobaczyć i ocenić, czy je wykonywać. Na pewno od startu ustaliliśmy sobie pewną wizję i to zaczęło działać. Jego naturalny ruch ciągle jest dobry. Nie było w tym dużo kombinowania.
- Nie wiem, to w sumie pytanie do Kamila. Mieliśmy jednak dwa lata przerwy. Sam czuję, że sporo zyskałem w Niemczech. To inny system, inna mentalność. Komunikacja z zawodnikami tam się różni. To kwestia tej mentalności. Każdy system to dla trenera będzie zupełnie inne doświadczenie. Ale czy ja się zmieniłem? Tu naprawdę najlepiej porównałby to Kamil.
- No nie chciałbym o tym zbyt wiele mówić.
- Różnica jest. Ale pod kątem pracy wiedziałem już, co mnie czeka ze strony Stefana, bo razem pracowaliśmy. Wiedziałem, czym będę się zajmował i jak pomagał zawodnikom. Pomysł i wizja pracy były jasne od samego początku. To się nie zmieniło. Wiedziałem, co robimy, porozmawialiśmy, coś tam wytłumaczył. Tu wiedziałem od pierwszego treningu, jak to ma wyglądać. Musiałem poznać prywatnie zawodników i nawiązać z nimi jakąś więź. A ogółem Niemcy to był duży przeskok, z tym się zgodzę.
- Zajmowałem się właściwie głównie kombinezonami, współpracowałem z producentami materiałów. Od nart, wiązań, czy innych elementów, był w sztabie ktoś inny. Na tym trochę polega różnica: w Polsce sprzętowo trzeba byłoby zajmować się wszystkim na raz, tu wiele osób miało swoją działkę.
(przy naszym stoliku pojawia się Grzegorz Sobczyk, były asystent Doleżala w polskiej kadrze, obecnie trener Bułgarów)
Doleżal: Nic mu nie powiem.
Sobczyk: A czy ja coś mówiłem? Przyszedłem powiedzieć, że możesz gadać, co chcesz.
(zza Sobczyka wychodzi trzeci z trenerów pracujących w jednym sztabie Polaków latach 2019-2022 - Maciej Maciusiak, który był drugim asystentem Doleżala. Prosimy, żeby zadał "Dodowi" jakieś ciekawe pytanie)
Maciusiak: No i po co mu dajesz wywiad?
Balcerski: Świetne pytanie, naprawdę.
Maciusiak: No! Ale czy odpowie?
(Maciusiak patrzy się na Doleżala, śmieje i odchodzi, a my wracamy do rozmowy)
- Praca w kadrze i indywidualnie z zawodnikiem to dwa różne światy. Nie powiem, że jest łatwiej, ale trener ma więcej czasu i koncentruje się na jednym zawodniku. Nie czuję, żeby w Kamilu coś się zmieniło, a w dodatku nasza praca na treningach - i to mówimy sobie obydwaj - wygląda na efektywną.
- Każdemu zależy na wynikach. Kamilowi też. Ale teraz, gdy wycofał się z Turnieju Czterech Skoczni, sam zauważył, że nie chciał się nimi przejmować w tym stopniu. I rozpoczynając pracę z naszym sztabem, miał w głowie inne założenia. Wiedział, że trzeba znaleźć tę inną drogę. Koncentracja i zaangażowanie, które u Kamila zawsze są obecne, to jedno. To, że coś zaczął robić na siłę, to drugie. Trzeba było znaleźć system pracy, który pozwoli mu na znalezienie radości ze skoków. On sam się nie rozluźni, taki jest. Musi trenować z koncentracją na tym, co ma zrobić i co to ma dać. Ale można do tego nieco inaczej podejść i wtedy efekt będzie lepszy.
- Nie. To było ważne doświadczenie dla Kamila, bo czegoś go nauczyło. Ale on rzadko patrzy wstecz. Nawet jak wygrywał, to jego siłą było przecież to, że od razu patrzył na kolejny konkurs. "W sobotę byłem najlepszy? W niedzielę są następne zawody".
- O Trondheim na razie nie było mowy. Bo najważniejsza była praca z dnia na dzień. A jak wszystko będzie działać, to temat mistrzostw świata przyjdzie sam. Nie ma sensu upierać się na jeden konkurs i wyznaczać: wtedy sobie wszystko przemyślimy. To nie miałoby sensu, podchodzimy do tego inaczej.
- Wtedy wszystko było na luzie. Faktycznie ten poziom skoków był wysoki. Porównanie z innymi kadrami, wiadomo, że jednak latem, ale wypadało pozytywnie. A teraz nie jest tak, jak kiedyś, że zupełnie odpuszczało się lato, czy że nie dało się zauważyć u najlepszych dobrej formy na igelicie. Kamil też wspominał o tych skokach. Ale im bardziej zbliżały się zawody Letniego Grand Prix w Wiśle, tym więcej pojawiało się usztywnienia. Widać, że zawodnik chce trochę więcej. To była największa różnica. Treningi Kamil skakał na poziomie Austriaków i Niemców. I sam zauważał, że jest mu bardzo luźno. W Wiśle było źle. Po niej przyszła kontuzja i przerwa. Trochę brakowało skoków. Przed zimą pojawiła się niestabilność. I od tego czasu cały czas szukamy powrotu do swobody w jego skokach.
- Zawodnik jest dla siebie pilotem. Rozmawiamy szczerze z Kamilem i sam mówi o stresie i usztywnianiu. Staramy się komunikować, ja też wypowiem swoje zdanie. Jak trzeba do tego dojść i jak sobie radzić. Bo to jest tak, że ani ja, ani on nie chcemy z tym zostawać sami. Musimy to razem wypracować.
- Nie miałem takiej sytuacji. Każdy musi to sobie przemyśleć i przetrawić. Nam teraz chodzi tylko o to, w jaki sposób się pomiędzy sobą komunikujemy. Nikt nikomu nie chce przeszkadzać. To niepotrzebne. Zawodnikom i nam wszystkim potrzeba spokoju. Z tej współpracy obecnie jestem zadowolony, to przebiega dobrze i działa. Pokazuje to nawet sytuacja z wycofaniem z Turnieju, kiedy przyszliśmy do Thomasa z decyzją o tym, że Kamil nie chce tam jechać, a on ją zaakceptował. Tu wszystko było jasne, a kontakt normalny.
- Spotkałem go jeszcze w Planicy, pod koniec zeszłego sezonu. W hotelu, już po zawodach. Krótko porozmawialiśmy i Kamil mówił wtedy nie tylko o przyszłości, ale też o tym, jak znosi to, co się właśnie u niego dzieje. Usłyszałem: "Nie chcę się tym przejmować". Dodał jeszcze, że nie wie, co z jego karierą i że może być tak, a może być inaczej. Nie chciał dużo mówić, bo po głowie chodziły mu różne rzeczy. Sezon był dla niego, jaki był. Czekałem, co od niego wyjdzie i byłem tego ciekaw. A tydzień później dostałem telefon i Kamil powiedział, że chce, żebym został jego trenerem.
- Że rozmawiał ze mną, bo już wtedy o tym wszystkim myślał? Nie, nie. Nie miałem pojęcia, w którym kierunku Kamil pójdzie, a coś takiego nie przeszło mi przez głowę nawet przez sekundę.
- Tak, ale dopiero teraz.
- Nie wiem, czy to wynikało głównie z tego, że od roku pracowaliśmy większą grupą niż wcześniej, ale szczerze mówiąc, na jesień 2021 roku nie skakaliśmy dobrze i to sobie musimy przyznać. Tak było. Przed lustrem trzeba być ze sobą szczerym i umieć popatrzeć sobie w oczy. Na pewno sprzętowo wiele nam się wtedy nie udało. Nie dostaliśmy takich materiałów na kombinezony od firmy Schoeller, o jakie zabiegaliśmy. To nie było dokładnie to, czego chcieliśmy.
W konsekwencji musieliśmy wybierać z materiałów, które nie były przetestowane. A to nigdy nie kończy się dobrze. Nie skakaliśmy w tych strojach dużo i zawodnicy też potrafili to wyczuć. Nie byli do nich przekonani, a gdy tak się dzieje, skaczą sztywno, bez odpowiedniego czucia. I robi się panika, nerwówka. A jakby tego było mało, działy się cuda z kontrolą kombinezonów. Wszyscy to pamiętamy.
- Ale tego nie chcę już rozpamiętywać. Wiem tylko, że to miało spory wpływ na to, co się wtedy działo z zespołem. Potem mieliśmy w głowie już tylko igrzyska. I tam, a potem w końcówce sezonu, myślę, że było już całkiem okej. To, co działo się wcześniej i jakie problemy nam się napiętrzyły, nie pozwoliło, żeby całkiem się odbić i przysłonić wcześniejszy kryzys. Ale byliśmy w stanie robić podia, a przede wszystkim się nie poddaliśmy.
- Butami zajmował się Maciek Maciusiak. Przyszedł z tym przed sezonem i uzgodniliśmy, że musimy się tym zająć, odpowiednio wszystko przygotować. Dziś mogę powiedzieć, że robiliśmy je po to, żeby zyskać na prędkości. Przy testach tego rozwiązania już było widać, że to będzie duży plus tych butów. Do tego nie wiedzieliśmy dlaczego, ale zawodnikom dużo lepiej się w nich latało. Chodziło też o komfort. I o to, jak połączyć te buty z resztą sprzętu, bo to zawsze musi stanowić cały zestaw wspomagający zawodnika.
- To był błąd i powinniśmy zaczekać do Pekinu. Choć wiązałoby się to z większym ryzykiem. Wyobraź sobie, że wszystkich Polaków by zdyskwalifikowali w konkursie, do którego przygotowujesz się przez cztery lata. Ale oczywiście nie wiemy, co by się stało i czy byłyby protesty. To wszystko dziś jest tylko gdybaniem. Podjęliśmy inną decyzję i już.
- Wiosną buty nie były jeszcze w pełni gotowe. Testowaliśmy je długo. Przed wyjściem katalogu FIS z tym, na co zgadzają się w sprzęcie, nie mogliśmy ich pokazać i zatwierdzić. Nie do końca wiedzieliśmy nawet, czy będą, czy nie. Musieliśmy przemyśleć, jak to zrobimy. Wszystko było z myślą o igrzyskach, ale w końcu nie udało się ich tam zabrać. Dobrze, że forma na nich była jednak wysoka. Kamil walczył o dwa medale, a Dawid jeden zdobył.
- Nie odczułem tego. Nikt mi tego tak nie komunikował.
- Okej. Jeśli ktoś mówi inaczej, to może tak było. Mnie to w głowie nie zostało, nie widzę tego w taki sposób.
- Nie chcę do tego w pełni wracać. Powiem tylko, że gdy nie idzie, to w teamie dzieje się po prostu różnie. Ale że na tyle? Nie powiedziałbym. To nieprawda. Byliśmy w stanie współpracować i wyjść z tego wszystkiego po igrzyskach.
- Wtedy prowadziliśmy treningi z Haraldem i wiedzieliśmy, że zawodnicy fizycznie będą gotowi. Odpuściliśmy skocznię. Pamiętam, że były te zawody Pucharu Świata w Zakopanem, podczas których byliśmy osłabieni. I wtedy liderem zespołu, jednym z najlepiej skaczących u nas, był Paweł Wąsek. Tak jak teraz.
- Pewnie, że wolałbym żegnać się, kiedy wszystko mógłbym przemyśleć, a nie na tak dużych emocjach. Z drugiej strony, cały sezon tak przebiegał. Zakończył się tak, jak wcześniej: wszystko się kumulowało. Było dużo punktów kulminacyjnych, gdy mogliśmy wybuchnąć po kolei. Ale cieszy mnie, że wtedy się nie poddaliśmy. Do samego końca wszyscy się starali. Na koniec było różnie, za bardzo emocjonalnie, ale możemy powiedzieć, że ten sam charakter drużyny pozwolił nam osiągnąć coś na igrzyskach i odwrócić negatywną tendencję w wynikach. Wyjść z tego najgorszego kryzysu.
- W Planicy, podczas finału sezonu.
- To faktycznie wcześniej. Ze "Stefem" rozmawiałem od lotów w Oberstdorfie. Czułem, że w Polsce to nie musi się skończyć przedłużeniem współpracy, więc sam też musiałem się rozglądać.
- Gdyby to zostało mi wcześniej powiedziane, to może nie byłoby takiego zamieszania. Zawiodła wtedy komunikacja. To, że potrzebowałem o tym wiedzieć, także ze względu na moją sytuację, też tu wiele zmieniło. Czułem, że muszę prowadzić jakieś rozmowy. Bo nie wiedziałem, jak to się skończy, ale nie mogłem też zostać na lodzie. Wtedy rozmawiałem zresztą nie tylko ze Stefem i Niemcami, ale także Włochami, którzy chcieli mnie w roli głównego trenera. Chciałem kontynuować pracę w tej roli. I cóż, tam było tyle emocji, że każdego dnia miało się inne myśli. I nie wiem, czy dzisiaj podjąłbym tę samą decyzję.
- Ze Stefanem jesteśmy dalej bardzo dobrymi kolegami, a gdy odchodziłem, to wszystko sobie wyjaśniliśmy. Z zawodnikami też. Nie miałem żadnej bariery, że pewne rzeczy są ich i nie zostaną mi udostępnione, czy później nie będę z nich korzystał. A na tym, co zobaczyłem i czego tam się nauczyłem mogę teraz budować. A może bardziej się rozwijać, bo nie chodzi o to, że poszedłem tam im coś wykraść. A czy tak nie dopuszczają do siebie innych? Chyba to już przeszłość, bo nawet w lokalnych grupach szkoleniowych pracuje tam Szwajcar, czy Słoweńcy. To się zaciera.
- Tak, przemyślałem to. Wiem, że dużo osób mi się dziwiło. A ja nie czułem, że robię coś dziwnego. Wybrałem inaczej niż zrobiliby inni, ale może czasem trzeba zrobić krok do tyłu, żeby potem móc wybiec o dwa do przodu.
- Wiedziałem, że to ryzyko. Ale podejmując decyzję o pracy z Kamilem, ja się na nie zgodziłem. Poszedłem full gaz, ha, ha. Nie zastanawiałem się nad tym, co będzie później. Bo chodzi o to, jaki teraz zrobimy postęp z Kamilem. Nie rozglądam się w lewo, czy prawo, nie patrzę na okoliczności. Wiem, że one są. Ale nie rozmyślam o nich. Myślę bardziej: jak wyjdzie, to później wszystko może się dla mnie otworzyć. I na to sobie pracuję.