Początek nowego sezonu w wykonaniu polskich skoczków można podsumować krótko: jest lepiej niż rok temu. Z jednej strony poprzeczka nie była zawieszona wysoko i wyniki z zawodów w Lillehammer nadal przynoszą sporo niedosytu kibicom spragnionym sukcesów i widoku kadry w czołówce. Z drugiej przynajmniej jest cokolwiek, na czym można się oprzeć i budować coraz wyższą formę.
Teraz przyjechali do Ruki szukać lepszych wyników niż te sprzed tygodnia z Lillehammer. Dwanaście miesięcy wcześniej tak nie było - gdy zaczynali tu, w Finlandii, poprzedni sezon, szybko zorientowali się, że tych punktów zaczepienia jeszcze długo nie będzie.
24 listopada 2023 roku stało się jasne, że polskich skoczków czeka trudna zima. Już w dniu pierwszych kwalifikacji sezonu było widać, że jest źle. Polacy zaliczyli prawdziwy falstart - do konkursu w Ruce weszli wszyscy, ale najwyżej sklasyfikowanym był dopiero 29. Piotr Żyła. 31. miejsce zajął Aleksander Zniszczoł, 35. Kamil Stoch, 39. Dawid Kubacki, a 46. Paweł Wąsek. Wyniki treningów wcale nie były lepsze. Nikt nie wydawał jeszcze wyroków, ale wyglądało na to, że nie są gotowi na walkę z czołówką.
Thomas Thurnbichler próbował zaklinać rzeczywistość, twierdząc, że na kolejne dni całym sztabem spróbują dźwignąć swoich zawodników. Niestety, te dni, a potem tygodnie i miesiące pokazały, że na nagłe działania i zmiany jest tu już za późno. Z Finlandii Polacy wywieźli zaledwie 28 punktów, a wszystko podsycały wypowiedzi zawodników, sugerujące, że nie do końca rozumieli to, jak i co chcieli zmieniać pomiędzy konkursami, a nawet seriami ch trenerzy. Tak rozpoczął się jeden z najgorszych sezonów w nowoczesnej historii polskich skoków.
Rok temu w Ruce od razu stało się jasne, że Polacy nie są konkurencyjni. - Na razie jestem jak drzewo - mówił Eurosportowi Piotr Żyła. On i reszta kadry byli zajechani po źle przemyślanych przygotowaniach, brakowało im świeżości i energii na skoczni, a w efekcie popełniali tam błąd za błędem. Oddawali skoki, których pod żadnym względem nie dało się porównać z tym, co robili najlepsi. To była katastrofa.
I szok. W końcu Polacy spadli z dość wysokiego konia. Podczas pierwszej zimy Thomasa Thurnbichlera w roli trenera kadry Piotr Żyła wywalczył złoto mistrzostw świata, Dawid Kubacki długo pozostawał w walce o Kryształową Kulę i zgarnął brąz MŚ, a Kamilowi Stochowi niewiele zabrakło do powrotu na podium zawodów Pucharu Świata. Potem w Letnim Grand Prix nie było zwycięstw, ale kadra pozostawała w kontakcie z czołówką. Nic nie zapowiadało aż tak dramatycznej obniżki formy od startu kolejnej zimy.
- Byłem bardzo zawiedziony tym pierwszym weekendem. Było mi wtedy bardzo przykro i byłem tym wręcz przytłoczony. Przepracowałem bardzo ciężko całe lato, okres przygotowawczy, zwłaszcza późną jesień. I miałem prawo wierzyć, że jestem dobrze przygotowany do zawodów i będę w nich dobrze skakał. Tam zderzyłem się z brutalną rzeczywistością - mówił nam kilka tygodni później w długiej rozmowie Kamil Stoch.
Już w Ruce wszyscy zadawali sobie wtedy pytanie: co się stało? Trener Thurnbichler wcześniej zapowiadał, że najwyższa forma Polaków ma przyjść dopiero w okolicach końcówki grudnia i Turnieju Czterech Skoczni, ale przecież trzeba też zacząć od jakiegoś poziomu, żeby do niej dojść. Jakiegoś, czyli może nie najwyższego, ale na pewno nie tak niskiego jak ten prezentowany w Ruce. To były wyniki poniżej wszelkich oczekiwań.
Sami skoczkowie wskazywali, że choć to pierwsze zawody zimy, już czuli się przemęczeni. To wzbudzało wątpliwości w kontekście przygotowania fizycznego zawodników, za które odpowiadał asystent Thurnbichlera, Marc Noelke. W dodatku nawet sami trenerzy zrozumieli, że popełnili szereg błędów na ostatniej prostej przed zimą. Zwłaszcza w kwestii liczby wyjazdów i ich rozplanowania. Przelot ze zgrupowania na Cyprze od razu na pierwsze skoki na śniegu w Lillehammer był jak gwóźdź do trumny.
W Norwegii trenuje się bardzo rzadko i Polacy już na dobre się tam rozregulowali. Do tego się przeziębili, a na skoczni dostawali lanie od norweskiej kadry prowadzonej przez Alexandra Stoeckla. W ten sposób oszukali austriackiego trenera, a także rywali. Sprawili, że Norwegowie myśleli, że skoro lądują o wiele dalej od Polaków i jeżdżą z niższych belek, to start sezonu będą mieli naprawdę dobry. Niestety dla nich, Austriacy i Niemcy byli wówczas daleko z przodu. Zarówno przed Polakami jak i Norwegami.
Wszystko wyszło na jaw dopiero w Ruce, kilkanaście dni później, bo do tego momentu sztab ukrywał, że jest źle. Nie tylko przed dziennikarzami. Do trenerów po raport ze zgrupowania w Lillehammer na śniegu zgłosił się prezes Polskiego Związku Narciarskiego, Adam Małysz. Później, już w trakcie sezonu, analizując, co poszło nie tak, wspominał, że w trakcie zgrupowania w Lillehammer wspomniany Marc Noelke w rozmowie przez telefon zapewniał go, że Polacy skaczą dobrze i nie ma żadnych problemów. Tak oszukał Małysza, co ten wypomina sztabowi Polaków do dziś. Nas do tego, że wszystko gra, próbował przekonać sam Thurnbichler, gdy rozmawialiśmy z nim kilka dni przed sezonem, będąc w jego rodzinnej miejscowości, Woergl, z Helmuthem, tatą Thomasa. Te słowa też okazały się kłamstwem.
Noelke stał się kozłem ofiarnym pierwszych weekendów PŚ - słabych i nieprzynoszących poprawy. Brakowało zarówno błysku, pojedynczego dobrego wyniku, który pokazałby, że jest potencjał na lepsze rezultaty, jak i równej formy na wyższym poziomie niż ten dotychczasowy, beznadziejny. Tego nie przyniosło zgrupowanie przed zawodami w Lillehammer, konkursy w Norwegii, ale także dwa kolejne weekendy startów w Klingenthal i Engelbergu.
Potrzeba było zmian w zespole, jakiejś reakcji. I ta pojawiła się bardzo szybko. Choć sam Niemiec przyznał, że prawdpodobnie opuściłby polski sztab po sezonie, Thomas Thurnbichler przyspieszył tę decyzję, odsuwając go od działań na skoczni i prowadzenia planów treningowych tuż przed Turniejem Czterech Skoczni. I jej odbiór był jasny: Austriak w dużej mierze wskazał winnego tak słabego startu sezonu, a Noelke stracił pracę przez popełnione wcześniej błędy. Thurnbichler wiedział, że skoczkowie już nie ufają jego asystentowi, a za zwolnieniem Noelke byli także działacze polskiego związku. Szkoleniowiec musiał mieć świadomość, że w zasadzie nie ma innego wyjścia.
Dalsza część sezonu nie ułożyła się już tak źle jak pierwsza - przyniosła choćby dwa podia Aleksandra Zniszczoła w Lahti oraz Planicy, czy niezłe wyniki Piotra Żyły na mistrzostwach świata w lotach czy podczas PŚ w Lake Placid. To oczywiście za mało, żeby ocenić poprzednią zimę choćby jako średnią. Była słaba, a nawet bardzo słaba. Wspomniany Zniszczoł był najwyżej sklasyfikowanym Polakiem w klasyfikacji generalnej cyklu, a zajął w niej dopiero 19. miejsce. Gorzej w XXI wieku było tylko raz - w sezonie 2015/16, gdy był nim 22. Kamil Stoch.
Nikt nie kłócił się zatem o ocenę sezonu - to, że wypadł słabiutko, było jasne. Znacznie bardziej interesujące były elementy, które zawodnicy po sezonie wymieniali jako potencjalne przyczyny kryzysu formy. I poza błędami w przygotowaniach do sezonu, czy tym, jak ułożyła się końcówka szykowania formy na zimę, pojawiła się tam ciekawa kwestia. Tego, jak Dawid Kubacki, a z nim raczej także inni zawodnicy, nie dogadali się ze sztabem ws. tego, jak dużo mają trenować i np. wyjeżdżać na obozy.
- Sam poprosiłem już po igrzyskach europejskich w lipcu o odpoczynek, bo czułem, że jestem na wykończeniu. I chyba się tutaj nie dogadaliśmy. Zasygnalizowałem trenerowi, że potrzebuję odpocząć przez tydzień lub dwa, ale usłyszałem, że mamy bardzo ważne treningi i trzeba cisnąć dalej. To cisnąłem, bo co innego miałem zrobić. Po jakimś czasie rozmawialiśmy o tym i z tych rozmów wyszło, że Thomas potrzebował ode mnie stanowczej deklaracji, że chcę odpocząć. Myślał, że może potrzebuję motywacji. I tak się motywowaliśmy, aż się zajechaliśmy - mówił po finale sezonu w Planicy Kubacki. Później Thomas Thurnbichler podkreślał w rozmowie ze Sport.pl, że nie dostał od żadnego z zawodników konkretnej informacji o tym, że potrzebowali odpoczynku.
Nawet nie oceniając, kto tu ma rację, ten zgrzyt i brak porozumienia po prostu nie miał prawa się pojawić. Takie sytuacje i problemy z komunikacją w zespole nie tylko mają swoje konsekwencje w przyszłości, ale także wpływają na relacje wewnątrz kadry. Dziś Kubacki pytany o zaufanie do Thurnbichlera, mówi, że obdarza nim swojego trenera, ale stara się to kontrolować. Austriak nie ma o to pretensji, a nawet mówi, że to dobrze. Pozostaje jednak pytanie, czy to nie kwestia zerojedynkowa. Jeśli ktoś nie ma pełnego zaufania do trenera, to czy w kryzysowej sytuacji będzie w stanie mu zaufać? Słowo "zaufanie" w kontekście dalszych losów Thurnbichlera i Polaków może być kluczowe.
Takich kryzysowych sytuacji rok temu było sporo. Choćby decyzje o startach w kolejnych konkursach, gdy pojawiały się wątpliwości, czy nie lepiej byłoby je odpuścić i spróbować odświeżenia formy, a przede wszystkim głowy, podczas spokojnych treningów. Najgoręcej było chyba pomiędzy zawodami w Klingenthal a Engelbergiem, gdy nadarzała się ostatnia szansa, by złapać chwilę spokoju poza PŚ przed najważniejszym momentem sezonu - Turniejem Czterech Skoczni, zawodami u siebie w ramach PolSKIego Turnieju oraz mistrzostwami świata w lotach. Thurnbichler był za tym, żeby kolejne zawody odpuścić, Kubacki nie widział w tym wiele sensu. Wskazywał, że mogłoby być tak, że będzie robił to samo tylko na treningach, a nie zawodach. Ostatecznie pojechał do Engelbergu, a jego forma była co najwyżej przeciętna już do końca sezonu. Thurnbichler wtedy zgodził się ze skoczkiem, podjęli wspólną decyzję. Na swoim postawił dopiero, gdy wycofał Kubackiego z lotów w Oberstdorfie kilka tygodni później. W chwili, gdy ta decyzja nie miała już większego znaczenia, a odpowiedzialność spoczywająca na barkach Thurnbichlera była o wiele mniejsza.
Ten sezon z pewnością sporo nauczył Thurnbichlera. A dla polskich skoczków był przykrym doświadczeniem, o którym na pewno chcieliby szybko zapomnieć. Z takiego dołka niełatwo się jednak wydostać, zwłaszcza gdy oczekiwania po latach sukcesów zawsze od razu będą wędrować w kierunku miejsc na podium i zwycięstw, a nie powrotu do czołówki krok po kroku. Wątpliwości wzbudzają też wzajemne relacje Thurnbichlera i skoczków, czy podejście Austriaka do techniki zawodników, z którą ci wydają się mieć nieustające problemy już przez kolejne miesiące. Jest wiele znaków zapytania, ale też sporo przestrzeni do udowodnienia, że może być i będzie lepiej.
Oby w tym sezonie wyniki Polaków w Ruce i na innych skoczniach Pucharu Świata rzeczywiście się poprawiły. Zawody w Finlandii rozpoczną się od piątkowych treningów i kwalifikacji, które zaplanowano na godzinę 17:10. W sobotę i niedzielę rozegrane zostaną dwa konkursy indywidualne, odpowiednio o 17:00 i 15:15. Relacje na żywo na Sport.pl, a transmisje w Eurosporcie, TVN i na platformie Max.