Bądźmy szczerzy i mocno to podkreślmy: wynikowo nie stało się absolutnie nic innego niż to, do czego tej smutnej zimy przywykliśmy. Kamil Stoch zajął 12. miejsce, Aleksander Zniszczoł był 19., a Piotr Żyła - 26. Nasi skoczkowie znów zebrali trochę punktów w Pucharze Świata. Znów TYLKO trochę. Kolejny raz żaden nie wszedł do czołowej dziesiątki, a nawet pomarzyć nie mogliśmy o pierwszym polskim podium w tym sezonie.
Ale Stoch zrobił coś, po czym trudno było się nie uśmiechnąć. Jego 204 metry w pierwszej serii to był wynik tylko przyzwoity. Na 21. miejsce. Ale jego 221 metrów z drugiej serii to rezultat, który wywołał w Kamilu wręcz euforię.
Już chwilę po lądowaniu Stoch cieszył się, jakby to był rekord skoczni. A przecież najlepsi latali po plus minus 10 metrów dalej. To był dziewiąty wynik rundy finałowej. Nieźle, naprawdę. I dał awans aż o dziewięć miejsc - największy w konkursie. Ale najważniejsze są tu ewidentnie przeżycia autora tego lotu.
- Miałem taki cel, żeby sobie trzy razy skoczyć powyżej 200 metrów [trzy razy, bo przed dwiema seriami konkursowymi była seria kwalifikacyjna] i myślałem, że jak raz skoczę powyżej 220 metrów, to już będę, cytując mojego kolegę Stefana Hulę, przeszczęśliwy - mówił Stoch przed kamerą Eurosportu. A zapytany czy w tym locie na 221 metrów wszystko zdołał zrobić na sto procent, odparł, że na 90, bo choć trafił na progu i energia była fajna, to w pierwszej fazie popełnił błąd. Ale "podniosłem tylko trochę głowę i już było fśśt!" - opowiadał rozemocjonowany Stoch.
Takiej twarzy mistrza dawno nie widzieliśmy. Przez większość sezonu Stoch jest skupiony, widać, że bardzo chce skakać jak najlepiej i czerpać z tego radość. Ale też często przyznaje, że nie idzie mu tak, jak chciałby, żeby szło. I że tylko pojedyncze skoki są dla niego satysfakcjonujące i sprawiają, że jeszcze kontynuuje karierę.
Świetnie, że ten ostatni skok z soboty taki był. To był 18. start Stocha w konkursie indywidualnym w tym sezonie Pucharu Świata i on dopiero czwarty raz był najlepszym z Polaków. Poprzednio nasz najbardziej utytułowany zawodnik skoczył lepiej od wszystkich kolegów z kadry w grudniu w Engelbergu (21. miejsce) i w Oberstdorfie (17. miejsce) oraz 3 stycznia w Innsbrucku (11. miejsce, najlepszy wynik Stocha tej zimy).
Kamil długo czekał na przeskoczenie kolegów, ale o tym wiemy my, a on pewnie nawet nie ma takiej świadomości. On na takich rzeczach niemal na pewno się nie skupia. On po prostu chciałby dobrze skończyć tę nieudaną zimę.
W klasyfikacji generalnej Pucharu Świata Stoch ma po sobotnich zawodach 157 punktów. Jest 27. A przed nim są trzej inni Polacy - 23. Zniszczoł ma 236 punktów, 24. Dawid Kubacki ma 183 pkt, a 25. Żyła ma 182 pkt.
Teoretycznie Stoch ma jeszcze czas, żeby ich przeskoczyć. I przede wszystkim, żeby przeskoczyć siebie, a dokładnie tę swoją męczącą się skokami wersję, którą oglądamy przez większość sezonu. Ale po wybuchach radości i zaraz po skoku, i w trakcie siedzenia w fotelu lidera (do Stocha podchodzili z gratulacjami zawodnicy, którzy w finale startowali po nim i nie dali rady go przeskoczyć) i nawet na początku rozmowy z reporterem Eurosportu Kacprem Merkiem ("Dobrze ciebie widzieć, Kacperku!") w końcu doświadczony mistrz pokazał spokój, który trzeba zachować. - Fajnie było sobie polatać i z tego się cieszę, ale nie chcę mówić, że kurde, jutro to dopiero będzie! - zauważył.
Słusznie - tak naprawdę nie ma żadnych przesłanek, żeby zapowiadać spektakularny przełom w skokach Stocha i jego powrót do walki ze światową czołówką. Super, że wyszedł mu skok, ale pamiętajmy, że to był tylko dziewiąty wynik serii. Najlepsi mieli w niej noty o kilkanaście punktów wyższe (Stoch 218 pkt, a najwyżej ocenieni w rundzie finałowej to Timi Zajc 235,1 pkt, Michael Hayboeck 231,3 i Peter Prevc 230,5). Pamiętajmy też, że gdy poprzednio Stoch był blisko top 10, to wcale nie poszła za tym seria lepszych występów - po 11. miejscu w Innsbrucku był 21. w Bischofshofen, 32. w Wiśle i 17. w Zakopanem.
A zatem - w sobotę w Oberstdorfie Stoch sobie polatał, co dało mu dużo frajdy, a nam przyjemnie było to oglądać. Ale co będzie dalej - po prostu nie wiemy. I nauczeni, żeby w tym sezonie raczej nie spodziewać się dobrych rzeczy, pewnie wszyscy wolimy zbyt wiele sobie nie obiecywać.