Po tak słabym sezonie, jakim do tej pory jest obecna zima w wykonaniu polskich skoczków, zmiany nie będą niespodzianką. Wielu powiedziałoby nawet, że powinny być większe niż te, na które się zapowiada. Wielu zagranicznych dziennikarzy pytało nas o przyszłość Thomasa Thurnbichlera i z lekkim zdziwieniem przyjmowało odpowiedzi, że nie spodziewamy się żadnych zmian na pozycji głównego trenera.
Co więcej, to właśnie Thurnbichler będzie kluczową postacią w kontekście kolejnych miesięcy, a nawet lat w polskich skokach. Ma kontrakt do 2026 roku i jest spore prawdopodobieństwo, że go wypełni. Na rynku trenerów skoków trudno szukać młodych trenerów z podobnym doświadczeniem jak on: w końcu w Austrii był kimś w roli koordynatora szkolenia, a właśnie na tym ma się skupić w najbliższym czasie tutaj.
Thurnbichler prowadzi kadrę A, ale przychodząc do Polski, musiał sobie zdawać sprawę z tego, że na tym lista jego obowiązków dopiero się zaczyna. Jest twarzą całego polskiego systemu, a po przyjęciu reform w Polskim Związku Narciarskim po zeszłym sezonie - nazwanych przez nas "planem Małysza" - zyskał sporą swobodę w planowaniu wszystkiego tak, jak jemu odpowiada. Ma pracować z ludźmi, którym ufa i w których widzi potencjał. Oczywiście wszystko musi zaakceptować związek. To nie tak, że Thurnbichler może robić, co chce. Ma jednak spory, wręcz kluczowy wpływ na to, jak będą wyglądać polskie skoki w przyszłości: zarówno tej najbliższej, jak i dalszej.
Sam Thurnbichler w rozmowie ze Sport.pl mówi, że części zmian, których wprowadzenie zaleca związkowi, sam może już nie doświadczyć. Bo ich efekty będzie widać dopiero po czasie, gdy Austriak przestanie być już trenerem polskich skoczków. I to wcale nie oznacza, że już planuje stąd niedługo odchodzić.
- Ważne, żeby znaleźć odpowiednie rozwiązania zarówno dla tych trzech najbardziej doświadczonych zawodników, jak i kolejnej generacji skoczków. Nad tym pracujemy w tym momencie. Mamy coraz więcej pomysłów, jak to zrobić - mówi nam Thurnbichler o swoim planie. - Tworzę koncept, który zaprezentuję Adamowi Małyszowi w kolejnych tygodniach, a potem potrzebne będzie też zaangażowanie ze strony związku - dodaje szkoleniowiec.
Wielu szczegółów Thurnbichler obecnie nie zdradza, bo ani wszystkie nie są jeszcze w pełni dobrze sformułowane i pewne, ani sam nie jest pewny, co ostatecznie znajdzie się we wspomnianym koncepcie. Kierunek zmian już jednak określił i wie, jakie są najważniejsze kwestie, które trzeba poruszyć przed przygotowaniami do kolejnego sezonu.
- Nie chciałbym wyskakiwać przed szereg, bo nie na tym to wszystko polega. Gdy dostanę od Thomasa pełny plan, to na zebraniu prezydium zarządu związku przedyskutujemy to i potem ogłosimy. Wtedy nie będzie to żadna tajemnica - mówi Sport.pl prezes Polskiego Związku Narciarskiego, Adam Małysz. - Obecnie to jest w trakcie pisania przez Thomasa i on konsultuje ze mną pewne rzeczy, myślimy, czy iść w takim, albo innym kierunku. Zmiany, które ma w głowie Thomas, te, o których wiem, są zbieżne z tym, co my widzimy. Zobaczymy, jak to się skończy i czy cały plan będzie na tyle dobry, że zarząd go zaakceptuje - wskazuje.
Małysz zauważa, że pierwsze kroki Thurnbichler postawił już w trakcie sezonu, gdy doszło do zmian w sztabie szkoleniowym przed Turniejem Czterech Skoczni, w końcówce grudnia. - Te zmiany już gdzieś nastąpiły, choćby w momencie gdy Marc Noelke został w domu, a do kadry Thomas zabrał naszych trenerów. Ta sytuacja bardziej się wyklarowała, a my od początku chcieliśmy, żeby nasi szkoleniowcy uczyli się fachu, czy metod stosowanych za granicą. Tych trenerów mamy stosunkowo mało, więc dobrze byłoby, żeby ciągle się doszkalali. Dużo pomogło im to, że byli trenerami bazowymi, ale to jeden krok, często potrzeba im kolejnych - ocenia Małysz.
Pierwsze pytanie: jak ma wyglądać po tym sezonie kadra A? Coraz więcej osób widzi, że ciągłe wyjazdy na zawody mogą nie służyć 36-letniemu Kamilowi Stochowi, 33-letniemu Dawidowi Kubackiemu i 37-letniemu Piotrowi Żyle. To już na tyle doświadczeni zawodnicy, że spokojnie mogliby przygotowywać się głównie do startów w najważniejszych imprezach i wybierać konkretne starty w zawodach Pucharu Świata. Takie podejście zamyka im drogę do walki o Kryształową Kulę, ale jeśli może otworzyć drogę do innych sukcesów i pomóc trenować lepiej, a przy tym spokojniej i z większą satysfakcją, to czemu tego nie spróbować?
- Były takie zamiary, że np. Kamil Stoch nie będzie startował we wszystkich zawodach, tylko spokojnie trenował i jeździł na duże imprezy, a także na starty w Pucharze Świata, które wybierze. Takie plany były już na ten rok. Do tego nie doszło - zdradza Małysz. - Przypominałem o tym Thomasowi, pytając czy starsi zawodnicy nie mają może za dużo treningu, czy startów. To dużo przejazdów, rywalizacji i może ich to wszystko za bardzo obciążać - twierdzi prezes PZN.
Thurnbichler jest podobnego zdania i mówi, że widzi, że najbardziej doświadczonym zawodnikom może się przydać inne podejście do treningów i startów. Sam ma jedno zastrzeżenie: chce pozostać trenerem podejmującym decyzje w sprawie całej kadry. - Nigdy nie zaakceptowałbym, żeby ktoś był razem ze mną na wieży trenerskiej, podejmując decyzje. I myślę, że to się na pewno nie zdarzy. Jeśli jedziesz na Puchar Świata, to podążasz w jednym kierunku całą grupą - mówi w długiej rozmowie ze Sport.pl.
A czy według Małysza możliwe jest, żeby do Austriaka dołączyło np. inne duże, znane nazwisko, czyli osoba, która zajęłaby się tylko pracą ze Stochem, Kubackim i Żyłą? - Rozmawiamy o różnych scenariuszach. Ci zawodnicy są już na tyle doświadczeni, że oni też muszą powiedzieć, jak to widzą. Rozmawialiśmy z nimi w ten sposób, że fajnie byłoby, gdyby nam o tym mówili. Nie skrywali tego na siłę, jeśli by czegoś nie chcieli. Tym bardziej jeśli coś im się nie podoba i czują, że z własnego doświadczenia zrobiliby to inaczej. Niech powiedzą o tym także Thomasowi. Największym błędem jest zawsze brak rozmowy - podkreśla prezes PZN.
W tej sprawie trudno jednak oczekiwać, żeby Małysz zrobił coś na złość Thurnbichlerowi, który wyraźnie zaznaczył, czego sobie nie życzy. A współpraca z trenerami bazowymi, o której sam wspomina w przypadku możliwych zmian dla najstarszej grupy w kadrze, już weszła na wyższy poziom. Biorąc pod uwagę, że Thurnbichler nie zawsze potrafił się najlepiej porozumieć z całą "wielką trójką", to właśnie zmienienie ich rytmu pracy i akcentów w kwestii tego, kto odpowiada za codzienną pracę, wydawałoby się najrozsądniejszym ruchem.
W kontekście reszty zawodników Thurnbichler nie ma jeszcze w pełni sprecyzowanych planów - to ich część, nad którą będzie miał najwięcej pracy i musi ją teraz wykonać. Z rozmowy ze Sport.pl wiemy jedynie, że nie planuje likwidować kadry B, chce jeszcze bardziej rozszerzyć kadrę trenerską w Polsce - prawdopodobnie dzięki kilku zagranicznym szkoleniowcom, a do tego ma pomysły na pracę z młodszymi zawodnikami. Mało jednak ujawnia. Mówi tylko, że chce zebrać w jednej grupie tych, w których widzi największy potencjał. To zapewne pozwoliłoby mu pracować z nimi więcej niż do tej pory.
Część osób w środowisku zarzucała Thurnbichlerowi, że do podstaw piramidy polskich skoków schodzi za rzadko. Że chwilami nawet nie wie, co się dzieje na dole i go to nie interesuje. Tak miało być szczególnie w trakcie letnich przygotowań. Trudno jednak skupianie się na własnym zespole uznać za duży błąd, zwłaszcza gdy ma się w nim kryzys. To jasne, że uwaga Thurnbichlera nie może być jednak skupiona tylko na jego zawodnikach. I teraz, zwłaszcza gdy sezon kadry A można już uznać za słaby, będzie się już musiał zajmować także sprawami dotyczącymi pozostałych zespołów.
Według Thurnbichlera i Małysza kryzys w kadrze B - przede wszystkim ten wizerunkowy, który wybuchł, gdy Jakub Wolny zwrócił się podczas PŚ w Wiśle przeciwko trenerowi grupy, Davidowi Jiroutkowi - został zażegnany. Z ich nastawienia nie wynika, żeby Jiroutek po sezonie miał odejść. Możliwe, że dojdzie do zmian w sztabie, ale pozycja Czecha na razie nie wydaje się zagrożona. Zwłaszcza że Thurnbichler popierał Jiroutka, gdy ten mówił, że grupa ma wiele problemów i trzeba zdać sobie sprawę, że na poprawę jej wyników potrzeba czasu.
Zakładając, że Stoch, Kubacki i Żyła faktycznie mogliby się "odłączyć" od pozostałych zawodników w polskich skokach mogłyby funkcjonować trzy grupy zawodników: poza nimi trenującymi, najprawdopodobniej z trenerami bazowymi, także kadra B, której Thurnbichler nie chce likwidować, a do tego specjalna grupa, którą Austriak chce przygotowywać pod kątem igrzysk, jak sam mówi, już nawet nie w 2026, a w 2030 roku. - Naprawdę mamy tu silną grupę, generację dobrych zawodników. Potrzebują kilku lat. Dlatego chcemy tworzyć zespół złożony z najlepszych skoczków, tych z największym potencjałem. Zostaliby wyszkoleni we wszystkich najważniejszych aspektach dotyczących skoków w najlepszy możliwy sposób - tłumaczy Thurnbichler.
Jest jeszcze jedna bardzo prawdopodobna zmiana, do której może dojść w polskich skokach. Ona wykracza już jednak poza to, co ustala Thurnbichler. Tu może jedynie sugerować swój punkt widzenia związkowi. Chodzi o pozycję dyrektora skoków narciarskich.
W tym momencie trudno rozstrzygnąć, czy ona istnieje w polskich skokach. Od 2016 do 2022 roku pełnił ją Małysz i Thurnbichler jasno zaznacza, że kogoś takiego jak on w tym momencie mu brakuje. Sam, choć jest twarzą systemu, to poza pewne kompetencje woli nie wychodzić. W dodatku czasem przydałby się ktoś, kto pomoże mu w podejmowaniu decyzji, albo będzie nawet ich od niego wymagał. To dość słaby punkt Thurnbichlera i dodatkowa perspektywa, którą zaoferowałby nowy szef polskich skoków, z pewnością byłaby dla niego wartościowa.
Kimś takim miał być Łukasz Kruczek, który pełni funkcję team managera polskich skoków. Jednak sam przyznał, że jego zadania odbiegają od tego, co w innych krajach robią Mario Stecher z Austrii, Horst Huettel w Niemczech, Słoweniec Gorazd Pogorelcnik czy Clas Brede Braathen, który po sezonie odejdzie po ponad 20 latach pracy w Norwegii. Kruczek miał być raczej przedłużeniem Thurnbichlera w Międzynarodowej Federacji Narciarskiej (FIS) i kimś, kto odciąży trenera w pewnych formalnościach, czy pomoże tam, gdzie potrzebowałby mówić po polsku. Sam prezes Małysz w grudniu w rozmowie ze Sport.pl przyznał jednak, że Kruczek czasem aż zbyt rzadko podejmuje decyzje. Dlatego to jasne, że trudno nazwać go w tym momencie szefem polskich skoków. A takiej osoby one zdają się właśnie potrzebować.
Kruczek rok wcześniej był koordynatorem polskich skoków i to była rola jeszcze inna niż ta jego obecna, nazwana team managerem. Ta funkcja nie sprawdziła się jednak niemal w żadnej dyscyplinie w PZN i można uznać system wdrożenia tych stanowisk za małą porażkę Małysza jako prezesa. Zwłaszcza że Małysz, gdy zajmuje się skokami jako prezes, często nadal przypomina siebie z czasów bycia dyrektorem. Nie może się jednak w pełni znów w to zaangażować, bo przybyło mu sporo innych obowiązków. To jasne, że na początku zawsze trudno oddzielić nową funkcję od starej, jednak im szybciej to się w pełni dokona, tym lepiej. Kluczowa teraz będzie reakcja: trzeba wypełnić tę lukę i pomóc trenerom, którym powinno się pracować w pełni swobodnie, ale też z zapewnionym odpowiednim wsparciem. Bo obecnie dyrektorem w polskich skokach można by nazwać trzygłową hydrę: Kruczka, Małysza i Thurnbichlera w jednej osobie. Tylko, że każdy z nich ma obecnie inne obowiązki i nie ma sensu od nich oczekiwać, żeby wchodzili w tę rolę, jednocześnie pełniąc inną funkcję. Każdy z nich mógłby się w niej odnaleźć, ale czemu nie wykorzystać do tego kogoś innego, może nawet ze świeżym spojrzeniem, czy doświadczeniem przyniesionym z pracy w innym kraju?
- Taka zmiana na pewno nie dotyczyłaby kolejnego stanowiska - zapewnia Małysz. - Funkcja, którą obecnie pełni Łukasz Kruczek, musiałaby zupełnie inaczej wyglądać. Ona nie powinna się dużo różnić, bo nazwa team managera powstała u nas, żeby w związku nie było za dużo dyrektorów, nie chcieliśmy tego. Jeśli faktycznie będzie taki sygnał od trenerów, że ja to trochę inaczej robiłem i że brakuje obecności takiej osoby, czy większego działania ze strony managera, to na pewno po sezonie zastanowimy się, jak to rozwiązać. Dochodzą do nas sygnały, że faktycznie brakuje im wsparcia na skoczni, jak trzeba coś zadziałać i kimś wstrząsnąć. Będziemy o tym rozmawiać, ale nie powiem teraz, że na pewno dokonamy takiej zmiany - tłumaczy.
Kto mógłby pojawić się w Polsce w roli nowego dyrektora skoków? Możliwe, że będzie to transfer jakiegoś uznanego nazwisko z zagranicy. W oczy od razu rzuca się nazwisko wspomnianego Clasa Brede Braathena, który kolejnej zimy będzie wolny, ale to mało prawdopodobny kierunek. - Ciężko byłoby zatrudnić kogoś, kto w Norwegii narobił długów. Chociaż nikogo nie chciałbym w pełni osądzać - mówi Małysz. Braathen nie odpowiedział na naszą prośbę o kontakt w tej sprawie.
Trudno także przewidywać, żeby rolę zmienił Kruczek. Z naszych informacji wynika, że Małysz i Thurnbichler szukają nowej osoby: spotykają i mają się spotykać z kandydatami, którzy mogliby znaleźć się w tej roli przed kolejną zimą. Kruczka za to coraz więcej osób postrzega jako kogoś, kto choć ma wielką wiedzę o skokach i dobrze porusza się w strukturach środowiska dyscypliny, potrafi dyskutować z najważniejszymi osobami, to jest trudną osobą we współpracy.
Wizerunkowi Kruczka nie pomaga ostatni wywiad Kingi Rajdy dla portalu SkokiPolska.pl, w którym była już skoczkini sporo zarzucała Kruczkowi, jak i jego "ulubienicy", jak nazwała niedawną liderkę kadry Polek, Nicole Konderlę. Według niej zawodniczka miała być wielokrotnie i na wiele sposobów faworyzowana przez Kruczka, który pracuje też jako trener w AZS AWF Katowice. Na naszą prośbę o odniesienie się do zarzutów Rajdy Kruczek nie zareagował. - Najgorsze jest to, że wszyscy mówią o tym za kulisami, a do nas bezpośrednio to w żaden sposób nie dociera. Nie ma dowodów, nie mieliśmy przedstawionych takich konkretnych sytuacji, więc trudno reagować na plotki, czy rzeczy, które nie są w stu procentach sprawdzone - wyjaśnia Małysz.
- Łukasz wykonuje, może nie w pełni, bo nikt nie jest idealny, swoją robotę w dobry sposób. W tej kwestii trudno byłoby mieć jakieś pretensje. Są jakieś zażyłości, czy rzeczy, które wkurzają zawodników, czy zawodniczki? To fajnie byłoby, żebyśmy o tym wiedzieli. Może to także nasz błąd, że o takich sprawach się nie dowiadujemy. Często upatrywaliśmy jednak problemu w zawodniczkach, a nie trenerze. Na pewno kluczowa jest rozmowa, z obu stron. W takiej sytuacji trzeba byłoby skonfrontować to, co się mówi z tym, co dzieje się u osoby, której dotyczą te zarzuty - wskazuje Małysz.
Rajda z powrotem do kadry skoczkiń się jednak raczej nie wybiera, więc trudno byłoby wyjaśniać coś pomiędzy nią a Kruczkiem, w zasadzie nie mając do tego podstaw. Takie sygnały, jak jej wywiad są jednak alarmujące i stawiają pod znakiem zapytania to, czy warto dalej współpracować z osobą, która mogła doprowadzić do sytuacji opisanych przez Rajdę.
Przeciętny widz skoków narciarskich widzi obecny sezon Polaków i ma jeden wniosek: skoki się tu kończą. Thurnbichler ma na to jedną odpowiedź: nic z tych rzeczy. Przyszedł tu właśnie po to, żeby swoim działaniem na takie teorie odpowiadać. Już rok temu opisywaliśmy to jako jego najtrudniejsze zadanie w karierze. Teraz nadszedł moment, gdy musi udowodnić, że jest w stanie swoje słowa odzwierciedlić w rzeczywistości.
Jest jedno "ale". Sam Thurnbichler przyznaje, że niewykluczone, że to potrwa. A w międzyczasie kibice i cały system polskich skoków zostanie wystawiony na próbę. To jasne, że trudno będzie przejść w pełni płynnie od sukcesów Stocha, Kubackiego i Żyły do próby wykorzystania młodych talentów, których jak zapewnia Thurnbichler, mamy w Polsce wystarczająco. I że to się może nie zazębić. Najważniejsze to nie panikować. Jednocześnie, jeśli będzie działo się źle - a już obecna zima pokazuje, że na pewno nie będzie łatwo - to trzeba będzie śledzić wszystko uważnie i reagować.
Obecnie w polskich skokach głośno wybrzmiewa to, o czym mówi Thurnbichler. - Cel jest jeden: znaleźć najlepsze możliwe rozwiązanie dla każdego skoczka w polskim systemie - podkreśla Austriak w rozmowie ze Sport.pl. Skoro mamy utalentowanych skoczków, to nie można ich stracić, zmarnować szans, które tworzą się dzięki ich potencjałowi. To misja głównie Thurnbichlera i jego współpracowników, ale też każdego, kto obecnie ma coś do powiedzenia w polskich skokach.