• Link został skopiowany

Polska może mieć nowego mistrza skoków. "Przez lata nie osiągał tego, co powinien"

Łukasz Jachimiak
- Jego kariera zapowiadała się o wiele bardziej kolorowo - mówi Jan Szturc o Aleksandrze Zniszczole. Trener, który odkrył talenty m.in. Adama Małysza, Piotra Żyły i właśnie Zniszczoła, w rozmowie ze Sport.pl wspomina, jak Olek w juniorskich skokach zdobywał medale MŚ i pokonywał najlepszego dziś na świecie Stefana Krafta. W sobotę i w niedzielę w Willingen Zniszczoł był trzeci i pierwszy w połowie konkursów, ale oba skończył na ósmym miejscu. Co musi zrobić, żeby mieć następne okazje na życiowe sukcesy i żeby je wykorzystać?
Aleksander Zniszczoł w Szczyrku w styczniu 2024 r.
Fot. Grzegorz Celejewski / Agencja Wyborcza.pl

Aleksander Zniszczoł 8 marca skończy 30 lat. W sobotę i niedzielę w Willingen dopiero trzeci i czwarty raz w karierze skończył zawody Pucharu Świata w top 10. To bardzo skromny dorobek jak na kogoś, kto tuż przed 18. urodzinami potrafił wprowadzać się do elity dziewiątym miejscem w Zakopanem i zdobywać srebro indywidualnie oraz w drużynie na juniorskich mistrzostwach świata.

Zobacz wideo Polskie skoki mają nowego lidera? Szok i niedowierzanie

- Chciało się więcej. Trzeba jeszcze poczekać. Myślę, że wytrzymałem presję - mówił Zniszczoł na gorąco, po niewykorzystanych szansach na wielkie wyniki w Willingen. 

Ze swoim wychowankiem nie zgadza się trener Jan Szturc. Dlaczego w sobotę Zniszczoł nie utrzymał trzeciego, a w niedzielę pierwszego miejsca? Co musi poprawić?

Łukasz Jachimiak: Aleksander Zniszczoł miał w Willingen - jakby to sam ujął - sytuację życia i to dwa razy. Czy uważa pan tak jak on - że co się odwlecze, to nie uciecze?

Jan Szturc: Willingen to bardzo dobre występy Olka i wielkie doświadczenie dla niego. Nie pierwszy raz był wyżej po pierwszej serii niż na koniec konkursów - przecież przed chwilą tak było w mistrzostwach świata w lotach narciarskich, gdzie z siódmego miejsca spadł na 12., i chwilę przed lotami na Kulm tak samo było w Zakopanem, gdzie był czwarty po pierwszej serii, a skończył na 11. miejscu. Olek skończył w Willingen oba konkursy w pierwszej dziesiątce, a oba mógł skończyć na podium, ale jego głowa nie wytrzymała. Na pewno mimo że Olek nie chciał, to widział się na końcowym podium i w sobotę, gdy był w połowie konkursu trzeci, i zwłaszcza w niedzielę, gdy prowadził z dużą, kilkunastopunktową przewagą nad następnymi zawodnikami. Olek musi być jak Adam Małysz w starych, dobrych czasach. Czyli musi tylko chcieć oddać dwa równe, dobre skoki - to musi być filozofia Olka, jego motto. Adam powtarzał to dziennikarzom do znudzenia, bo naprawdę takie miał podejście. Olek musi sobie wypracować dokładnie to samo. Niestety, zwłaszcza w niedzielę w drugim skoki był za agresywny, chciał za bardzo.

On sam mówi, że popełnił błędy, z kolei trener Thomas Thurnbichler ma trochę pretensji do Borka Sedlaka o to, że za szybko włączył Zniszczołowi zielone światło i skazał go na start w trudnych warunkach.

- To był błąd Olka - zaraz za progiem było za dużo agresji, za bardzo Olek dołożył, trochę mu uciekła jedna narta i zanim to wyprostował, to wytracił prędkość. A jeszcze na koniec za bardzo chciał wyciągnąć metry, za co zapłacił złym lądowaniem i odjazdem, przez co stracił z sześć-siedem punktów na notach za styl. Ale tym już się nie ma co przejmować, bo nawet przy dobrym telemarku, byłby pewnie szósty, podium i tak by nie miał. Było bardzo dobrze w sobotę, ale nie udało się tego obronić, było świetnie w niedzielę, ale znowu się nie udało. Z tego trzeba czerpać. Podejrzewam, że w niedzielę na Olka źle wpłynęło, że tuż przed nim bardzo dobrze poleciał Ryoyu Kobayashi - będąc na górze Olek słyszał, że wielki rywal, mistrz olimpijski, zwycięzca wielu konkursów i zdobywca wielu trofeów, zaatakował i pewnie za bardzo chciał świetnie odpowiedzieć. A jeżeli w skokach chce się zrobić coś ekstra, to zazwyczaj płaci się za to wysoką cenę. Olek w Willingen zapłacił. I dobrze, ja teraz spokojnie czekam na konkursy w Lake Placid oraz w Sapporo i spodziewam się, że Zniszczoł da nam dużo dobrych emocji.

Spodziewa się pan, że znów powalczy o podium i że teraz zrobi to skutecznie?

- Tak, spodziewajmy się po Olku wszystkiego - myślę, że w którymś z najbliższych konkursów on znów może prowadzić po pierwszej serii. I liczę, że tym razem już zostanie na podium. Chociaż nie wykluczam, że jeszcze i przy najbliższej okazji zabraknie mu doświadczenia. Natomiast na pewno nie zabraknie mu formy - Olek jest dziś czołowym skoczkiem świata i będzie chciał udowodnić, że jego występy z ostatnich tygodni, a zwłaszcza z Willingen, to nie były przypadki.

Gdy na koniec poprzedniego sezonu, bardzo udanego dla polskich skoczków, poprosiłem pana o wystawienie każdemu z nich indywidualnej oceny, to o Zniszczole mówił pan tak: "Olek zrobił największy postęp ze wszystkich naszych reprezentantów. Uwierzył w siebie, w swoje umiejętności. Zawsze był zawodnikiem drugiej ligi, który w tej ekstraklasie, czyli w Pucharze Świata, nie umiał się zadomowić. A teraz udowodnił, że tu jest jego miejsce. Myślę, że on to złapał. Sądzę, że z tego jeszcze się odbije, że kolejne sezony będą czasem jego rozwoju i coraz lepszych wyników". Ta prognoza nie sprawdzała się aż do noworocznego konkursu w Garmisch-Partenkirchen, ale dziś Zniszczoł jest już najwyżej sklasyfikowanym Polakiem i chyba wszyscy liczymy, że w drugiej części sezonu on nam osłodzi tę bardzo nieudaną dla polskich skoków zimę?

- Za nami połowa konkursów tego sezonu i już jest nieźle, przy czym widać, że Olek się dopiero rozkręca. U niego widzę bardzo dobrą pozycję dojazdu, aktywną, on ma tę bazę, której innym naszym skoczkom obecnie brakuje. Na progu też Olek jest bardzo fajnie poukładany, technicznie wszystko robi bardzo dobrze. Owocuje jego praca wykonywana przez kilkanaście lat. On 8 marca skończy 30 lat, jest już skoczkiem bardzo doświadczonym, mocnym i już wie, że bardzo wartościowym. Myślę, że będzie miał jeszcze tej zimy miejsca w "szóstce" i miejsca na podium.

O Dawidzie Kubackim wiemy, że przez lata pracował i czekał, zanim zdołał wskoczyć do światowej czołówki, ale Zniszczoł jeszcze go przebije, jeśli zacznie doskakiwać do podiów i zwycięstw. Przecież jemu przed chwilą minęło 12 lat od pierwszych punktów w Pucharze Świata i trzeba podkreślić, jak chude to były lata, skoro wtedy w Zakopanem zajął dziewiąte miejsce i przez ten cały czas aż do teraz, do weekendu w Willingen, jeszcze zaledwie raz był w top 10! A zatem: za nim lata niepowodzeń, lata występów w drugoligowym Pucharze Kontynentalnym i pewnie mnóstwo momentów, gdy ktoś inny na jego miejscu by się poddał i to rzucił.

- Zgadza się, coś takiego mogą wytrzymać tylko zawodnicy z niesamowitą odpornością. Olek jest ogromnie mocny psychicznie. On się nigdy nie poddał, pracował, co by się nie działo. Miał dobre lata w Pucharze Kontynentalnym, nie dostawał zbyt wielu szans w głównym cyklu, przetrwał to, dojrzał, i teraz zbiera owoce. Szkoda, że w nagrodę ma "tylko" dwa miejsca w top 10 w Willingen, a nie coś takiego, jak Johann Andre Forfang. Norweg przez prawie sześć lat nie potrafił doskoczyć do podium, na którym we wcześniejszych latach swojej kariery był już kilkanaście razy. W ostatnich sezonach regularnie punktował, często plasował się w pierwszej dziesiątce, ale podium było dla niego nieosiągalne, aż w sobotę w Willingen wygrał po znakomitym locie na 155,5 metra w drugiej serii. Pięknie sobie to długie czekanie osłodził - wygrał z przytupem, przecież te jego 155,5 metra to najlepszy wynik na skoczniach dużych, nikt na nich nie ma lepszego rekordu. Norweg dostał nagrodę za wytrwałość i Olek też dostanie. Jest takim zawodnikiem, który wykona wszystko, co mu trener powie, skorzysta z każdej wskazówki, jest bardzo poukładany i pracowity. On zrobił zdecydowanie więcej niż pokazują jego dotychczasowe wyniki. Gdy 12 lat temu tuż przed swoimi 18. urodzinami został wicemistrzem świata juniorów indywidualnie i w drużynie, to jego kariera zapowiadała się na pewno o wiele bardziej kolorowo.

Na liście wyników tamtych MŚ za Zniszczołem mamy m.in. Stefana Krafta na miejscu siódmym, Anze Laniska na dziewiątym czy Stephana Leyhe na miejscu 15. Pan któregoś z tych o wiele bardziej utytułowanych dziś skoczków od Olka pamięta z tamtego czasu?

- Tak, na Krafta zwróciłem uwagę już gdy miał 14-15 lat. Wyróżniał się. On jest o rok starszy od Olka, mimo to gdy rywalizowali na dziecięcych zawodach organizowanych chociażby przy okazji letnich skoków w Grand Prix w Hinterzarten, Einsiedeln czy Pragelato, to Olek nie odstawał, a wręcz pamiętam wspólne dekoracje, gdy Olek wygrywał, a Kraft bywał drugi czy trzeci. Natomiast Lanisek jest o dwa młodszy i jego za bardzo nie pamiętam.

Olek zaczynał skakać u pana czy u trenera Jana Kawuloka?

- Ja go zapisywałem do klubu, a trener Kawulok zaczął go prowadzić. W naszym klubie w Wiśle było tak dużo chłopców w różnych rocznikach, że nie byłem w stanie prowadzić i tych najmłodszych, i starszych, więc młodszych przekazałem. Olek zapisał się na skoki, gdy nie miał jeszcze dziewięciu lat. Przyszedł, bo chciał być jak Adam Małysz, który wtedy rządził. Pamiętam, jak tata Olka pytał mnie czy nie jest dla Olka za późno, czy w tym wieku jeszcze w ogóle można dziecko zapisać, co trochę mnie rozbawiło, bo to przecież wcale nie był zaawansowany wiek. Olek popracował ze mną chwilę, a od trenera Kawuloka na stałe trafił do mnie jako 12-latek. W międzyczasie prowadziłem go jeszcze w kadrze Śląska. Nigdy nie dysponował taką petardą w nogach, jaką ma na przykład Piotrek Żyła, ale on nigdy nie przeszkadzał nartom, zawsze miał dobrą technikę i dobre czucie. Pamiętam, jak miał 14 lat, a ja go wziąłem na trening na Wielkiej Krokwi przy mocnym, sprzyjającym wietrze. Umiał go wykorzystać, a ja go się nie bałem puścić mimo mocnych podmuchów i on sobie poleciał wtedy koło 130 metrów, co było dla niego czymś wspaniałym.

Ale Zniszczoł nigdy nie był tak popularny jak jego rowieśnik Klemens Murańka. O nim kibice do dziś pamiętają, że już w dniu swoich dziesiątych urodzin poleciał na Wielkiej Krokwi aż 135,5 metra, że w wieku 13 lat skakał w kwalifikacjach Pucharu Świata w Zakopanem, że był nazywany cudownym dzieckiem.

- Olek i Klimek od dziecka rywalizowali o prymat w roczniku 1994 w cyklu Lotos Cup. Później dołączył do nich Krzysiu Biegun z tego samego rocznika, a w ogóle mieliśmy bardzo mocną grupę skoczków urodzonych mniej więcej w tym samym czasie. W seniorskim skakaniu poważniej od Olka zaistnieli Biegun i Murańka z jego rocznika, a także Andrzej Stękała z rocznika 1995 i Kuba Wolny też z rocznika 1995. Grupka z rocznika 1994 błysnęła już w 2011 roku w Libercu na Zimowym Olimpijskim Festiwalu Młodzieży Europy, gdzie miałem przyjemność prowadzić tych chłopaków i gdzie oni w drużynie wyskakali złoto w składzie Zniszczoł, Biegun, Murańka i taki mój mniej znany wychowanek Mateusz Kojzar. Natomiast Murańka w wieku 13 lat zdobył srebrny medal mistrzostw Polski na Wielkiej Krokwi pod nieobecność Adama Małysza [przegrał tylko z Kamilem Stochem] i wcześniej brązowy medal letnich mistrzostw Polski. To było coś absolutnie niespotykanego - już jego starty z dorosłymi dziwiły, a on sobie tak świetnie radził! Klimek był cudownym dzieckiem, wszyscy w nim widzieli następnego mistrza po Adamie, wszyscy byli przekonani, że on będzie wielkim skoczkiem, wybitnym. Niestety, zaczął rosnąć, zaczęły się problemy i na jego przykładzie wiemy, że z cudownych dzieci nie zawsze wyrastają gwiazdy sportu, że takie dzieci się gubią i mają trudno się odnaleźć. Bo dziś Klimek to bardzo dobry skoczek, ale na pewno z niewykorzystanymi możliwościami. Natomiast Olek aż takich wyskoków nie miał, ale też przez lata nie osiągał tego, co powinien.

Bardzo się cieszę, że Olek to wszystko wytrwał i że na miesiąc przed 30. urodzinami robi najlepsze wyniki w karierze w elicie. Bardzo liczę, że doczeka się dużych sukcesów. Dziś skoki nie są już sportem, w którym patrzy się zawodnikom w metrykę i mówi się im, że jest już dla nich za późno. Już nie jest tak, że zdolni juniorzy nagle przeskakują do świata dorosłych i rządzą. Dziś coraz częściej widzimy takie historie jak choćby ta Piusa Paschke, który wkrótce skończy 34 lata i dopiero tej zimy wyskakał sobie pierwsze podium Pucharu Świata w karierze. Kolejnym przykładem jest Gregor Deschwanden, który za chwilę skończy 33 lata i też dopiero tej zimy zaczął wskakiwać na podium. Już nawet nie mówię o Manuelu Fettnerze, który w tym roku skończy 39 lat i jest w ścisłej czołówce. Myślę, że jeszcze przyjdzie też czas na przebudzenie naszych weteranów - Kamil Stoch, Piotrek Żyła i Dawid Kubacki jeszcze doskoczą do czołówki.

W to uwierzyć trudniej niż w to, że Zniszczoł doskoczy do podiów i nawet zwycięstw.

- Ale nie mówię o tym sezonie. Chociaż i tego co zostało nie można spisywać na straty. Nie może być odpuszczania, musi być praca, musi być naprawianie. Jest nad czym pracować, a nie sztuką byłoby powiedzieć "trudno, nasi weterani mają zdecydowanie najgorszy sezon od lat i nic się już nie da zrobić". Sztuką będzie, jeżeli trener Thomas Thurnbichler ich z tego dołka wyciągnie. Liczę, że Thurnbichler da taki popis, że zawodnicy mu zaufają i że w kolejnym sezonie u każdego z tej naszej trójki będzie już zdecydowanie lepiej.

A jakie postępowanie wobec nich uważałby pan za słuszne teraz? Widzi pan jakiś sens w zabieraniu chyba zmęczonego Piotra Żyły do USA i Japonii, skoro on w Willingen zajął 48. miejsce w sobotę, a w niedzielę nawet nie przeszedł kwalifikacji? Kamil Stoch i Dawid Kubacki chyba też bardziej potrzebują spokojnego treningu niż kolejnych startów i to w tempie, które teraz będzie tylko rosło?

- Myślę, że nie o siłę u Piotrka chodzi. Ja widzę dwóch różnych Piotrków na najeździe. Jeżeli przyłożyć matrycę, to on już w MŚ w lotach na Kulm jeździł bardzo dobrze w zawodach indywidualnych, a rozregulowany był już podczas drużynówki. Indywidualnie był świetnie skoncentrowany, a później tego brakowało. Natomiast gdy patrzyłem na jego pozycję dojazdu na tych lodowych torach w Willingen, to widziałem, że zupełnie sobie nie radził. Piotrek z tej pozycji dojazdu nie miał prawa dobrze skoczyć. Był zupełnie rozregulowany. Myślę, że teraz, gdy wrócą na tory mrożone, to Thomas Thurnbichler, zdoła od nowa poukładać te klocki. To się też tyczy Kamila, który o dziwo w niedzielnych kwalifikacjach dojechał inaczej, wyżej, z podniesionym biodrem i od razu z progu go nakręciło. Ale, niestety, w seriach konkursowych, już znowu jechał gorzej, zostawał z tyłu, a jeżeli tak się jedzie, to się spóźnia odbicie. Natomiast u Dawida zauważyłem, że on jedzie dobrze, ale przy rozpoczęciu odbicia biodro mu opada, idzie strzała w górę i już jest po herbacie. Bardzo szkoda, bo gdyby przypilnował biodra, to na progu jest taka moc, że spokojnie miałby miejsca w dziesiątce, a walczyłby o najwyższe lokaty.

Skoro technika u naszych mistrzów jest tak niestabilna, to chyba tym bardziej przydałby im się spokojny trening? Przecież każdemu z nich wychodzi tylko co któryś skok, a skoro tak, to po co lecieć do USA i Japonii?

- Biorąc pod uwagę, że tam będzie w sumie aż pięć konkursów, to na pewno jest im szkoda aż tyle stracić. Ale nie znam ich planów, być może mają na wtorek zaplanowany jakiś trening, bo we wtorek pewnie jeszcze nie lecą?

Lot do Montrealu jest zaplanowany na środę.

- W takim razie we wtorek naprawdę dobrze byłoby przerobić pozycję dojazdu na treningu, a nawet na dwóch treningach. Trzeba spróbować się poukładać i nabrać pewności, bo w Willingen tego się nie dało zrobić - tam wiało, padało, w torach łapała woda, a do takich warunków potrafią się dostosować tylko ci, którzy aktualnie są w najwyższej formie. Bardzo wskazane byłoby zrobienie treningu na spokojnie, w dobrych warunkach. Może w Lake Placid to będzie możliwe, może organizatorzy pozwolą zrobić trening jeszcze przed tymi oficjalnymi seriami.

Więcej o: