Mika Kojonkoski to jeden z najbardziej doświadczonych i utytułowanych trenerów. W latach 1997-1999 prowadził Austriaków, potem do 2002 r. Finów i od 2002 do 2011 r. Norwegów. Ze swoimi zawodnikami Fin zdobył dziewięć medali igrzysk olimpijskich, czternaście mistrzostw świata, trzy razy wygrywał Puchar Narodów i dwukrotnie Turniej Czterech Skoczni. Od 2018 do 2022 r. Kojonkoski zaangażował się w projekt rozwoju skoków w Chinach, ale został zwolniony przed igrzyskami w Pekinie. W tym momencie prowadzi trzech Chińczyków, którzy trenują z nim w Kuopio. 60-latek pracuje w Finlandii jako dyrektor skoków i kombinacji norweskiej w tamtejszym związku.
W rozmowie ze Sport.pl Kojonkoski wraca do sytuacji sprzed blisko dwóch lat, gdy negocjował z Polskim Związkiem Narciarskim. Legenda skoków mogła trafić do polskiej kadry skoczków, ale ostatecznie wybrała propozycję z Finlandii. Były szkoleniowiec opowiada też o tym, czego doświadczył w Chinach i wskazuje kierunek, w jakim powinny podążać światowe skoki, wypowiadając się jako przewodniczący komitetu ds. skoków w Międzynarodowej Federacji Narciarskiej (FIS).
Mika Kojonkoski: Nie pamiętam, jak ją dostałem. Może dał mi ją jakiś kibic jako prezent? Lata temu fani wiedzieli, że lubię być w Polsce. Już jako młody chłopak polubiłem Zakopane, gdy tu trenowaliśmy. A teraz, odkąd przyjeżdżam już jako trener, imponuje mi pasja i świeża energia, czy pokora, którą mają tu ludzie. Zawsze jest mi tu dobrze. I wtedy chyba faktycznie ktoś dał mi tę pluszową dłoń. A ja pomyślałem sobie, że może być z tego całkiem niezła flaga do puszczania zawodników na skoczni. Zabrałem ją na wieżę i w dawałem nią znak moim skoczkom.
- Miałem wtedy interesujący projekt w Chinach, gdzie pojawił się spory rozwój skoków, ale wszystko nagle się skończyło. To może się zdarzyć, gdy pracujesz z Chińczykami. Chciałem to robić po swojemu, a oni mieli własny kierunek i wszystko się zapadło. Wtedy myślałem: "To chyba na tyle". Wydawało mi się, że skończyłem karierę trenera skoków i już do tego nie wrócę.
Grałem trochę w golfa w Hiszpanii. Poczułem jednak, że to nudne. Szukałem zatem dalej nowego, interesującego stanowiska, które mógłbym objąć. Byłem otwarty na różne propozycje. I pojawiła się ta z Polski. Szukali trenera i byłem zainteresowany. W tym samym czasie skontaktowali się jednak ze mną Finowie. Sytuacja w tamtejszych skokach jest kiepska, a mnie długo tam nie było, więc słuchając swojego serca, doszedłem do wniosku, że powinienem pracować dla mojego kraju. I takie rozwiązanie wybrałem.
- Nie, nie, właściwie to nie miałem czegoś takiego. Żeby coś podobnego przygotować, trzeba byłoby się zagłębić w środowisko, poznać ludzi i kulturę wokół sportu i pracy w tym kraju. Zawsze ufałem swojemu rozumieniu pewnych rzeczy, czy swoim odczuciom i opiniom, ale potrzebowałbym więcej czasu, żeby je sobie wyrobić. Byłoby świetnie pracować w Polsce. Wiem, ile osób w kraju fascynuje się skokami i jaką mają pozycję, więc było mi miło, że dostałem taką ofertę. Nie było wcale tak daleko do porozumienia, ale zrozumiałem, że chcę współtworzyć sukcesy fińskich skoków i to tam się przeniosłem.
- Nie o to chodziło. Za dużo pieniędzy? Mam swój poziom. Pracowałem w zagranicznych kadrach i wiem, ile zarabiałem. Nie prosiłem jednak o więcej niż zazwyczaj. Dostałem dobrą ofertę, uszanowałem ją, a wszystko zostało wykonane bardzo profesjonalnie, jak zawsze w Polsce. Kontakt z Adamem też był bardzo profesjonalny, to była przyjemność. Potem porównałem jednak obie możliwości i zdecydowałem, że wrócę do Finlandii.
- O, tej historii nie znałem. Choć kelnera z Krakowa pamiętam. Faktycznie od razu mnie rozpoznał.
- Nie będę tu zbyt dobrym doradcą, ale z tego, co usłyszałem w czasie dyskusji, które prowadziliśmy jeszcze te prawie dwa lata temu, Adam Małysz i władze związku były zmartwione tematem nowej generacji skoczków. Bardzo chcieli, żeby do kadry przebili się nowi, młodzi zawodnicy. Myślę, że to się częściowo obecnie dzieje. Jest parę nowych twarzy, które do niej wchodzą, a Thomas Thurnbichler i jego sztab wykonują naprawdę dobrą robotę. Za każdym razem sukcesy wywołują fale: raz po nich jest lepiej, raz gorzej. Szanuję to, czym się zajmują i widać, że nowe postacie u Polaków wchodzą na wyższy poziom. Jako trener też na pewno bym się nimi zajął.
- Zaczęliśmy tam od zera, ja i zawodnicy. W takiej sytuacji w teorii potrzeba około dziesięciu tysięcy przepracowanych godzin, żeby mieć szansę osiągnąć znakomite wyniki. Wyliczyłem, że gdyby użyć całego dostępnego czasu, mielibyśmy około siedmiu tysięcy godzin. Umówiliśmy się z Chińczykami w taki sposób, że wszystko zaaranżuję, wykonam sam: wdrożę własną filozofię, będę decydował o tym, co, gdzie i jak robimy. Na początku im się podobało, też tego chcieli, ale w czasie współpracy wiele się zmieniło. Na koniec potrzebowali mieć więcej wpływu na to, co się działo. Mieliśmy wiele trudnych dyskusji, bo kiedy wdrażam swoją filozofię, to ze mną nie ma kompromisów. Ostatecznie na samej górze zdecydowali, że mają inną grupę, z którą będą trenować zawodnicy. O wiele słabszą, ale współpraca ze mną okazała się zbyt trudna, żeby ją kontynuować.
Gromadziłem swoją wiedzę przez kilka dekad, mam za sobą wiele doświadczenia. Widziałem, że kultura wokół tego sportu w Chinach jest bardzo słaba. Oni nie rozumieją skoków. A gdy czegoś nie rozumiesz, choć jesteś przekonany, że to ty myślisz właściwie, zawsze tworzą się problemy. Moje odejście przebiegło jednak w cywilizowany sposób. A cała historia jest czymś fantastycznym. Powiedziałem to także zawodnikom, gdy odchodziłem: że to doświadczenie, które oni i ja zapamiętamy do końca życia. Dlatego się nim cieszę. Pojawiają się wzloty i upadki, czasem sprawy się komplikują, ale to nie ma znaczenia.
Teraz pomagam trzem chińskim zawodnikom, którzy trenują ze mną w Kuopio w Finlandii. Przez ostatnie lato, a w przypadku jednego z nich przez ostatnie półtora roku, wykonali ogromny postęp i myślę, że w kolejnych miesiącach, czy latach, sporo o nich jeszcze usłyszymy.
- Jeśli nie masz w jakimś sporcie zbyt dużego doświadczenia, nie znasz go, to pomyślisz, że coś takiego może się wydarzyć szybciej. Niepotrzebnie to przyspieszasz. A ja czułem, że wszystko działo się wręcz zbyt szybko. Byliśmy pod wrażeniem. Wielu trenerów mówiło mi: "Mika, przebijacie nowoczesne wyobrażenie o tempie rozwoju w skokach". Bo nasi zawodnicy naprawdę przekraczali oczekiwania.
Na jednym z treningów w Zakopanem Song Qiwu skakał razem z polską kadrą. I potrafił polecieć na 140. metr. Jasne, z dwóch, czy trzech belek wyżej, ale to był fantastyczny poziom i nie tak wielka różnica. Pozytywna w Chinach była pasja, zaangażowanie, żeby jak najszybciej osiągać sukcesy. Pomagałem im np. rozwinąć najlepszy na świecie tunel aerodynamiczny do treningu skoków i zrobili to w zaledwie rok. Mają kilka świetnych centrów treningowych i w przyszłości będą dobrze funkcjonować w światowych skokach.
- Oczywiście. Nauczyłem ich wielu rzeczy, oni zapewnili sobie świetne warunki. Niestety, wiele osób na wysokim poziomie, których tam mieli, już u nich nie pracuje. Bo ich filozofia opiera się także na ciągłej wymianie ludzi obecnych w systemie.
- Tak, widać to. Wiele się dzieje. Nadal mam tam sporo kontaktów i cieszy mnie to, jak chcą się rozwijać. Także jako przewodniczącego komitetu ds. skoków w FIS.
- Oczywiście potrzebna jest nam wizja, żeby sprawić, by skoki stawały się jeszcze większe. Na drodze do tego jest jednak do podjęcia ogrom małych decyzji. Te większe też się pojawią, ale największy problem na razie stanowi fakt, że nie jesteśmy najsilniejsi w Międzynarodowym Komitecie Olimpijskim. Sytuacja kombinacji norweskiej jest o wiele gorsza, bardziej kryzysowa. Nie możemy jednak być zbyt pewni siebie.
Naszym kłopotem jest to, jak dyscyplina ścieśnia się do sześciu największych i najlepszych krajów. One mają zawodników, obiekty, środki i potrzebną wiedzę, a to pozwala im stawać się coraz lepszym. To oznacza problemy dla mniejszych kadr. Potrzebujemy bardziej międzynarodowych skoków, tak, żeby móc interesować telewizje z innych krajów, zwłaszcza pod dachem MKOl. Jako FIS musimy starać się kreować takie same możliwości rozwoju dla wszystkich reprezentacji.
- Widać tu pewne ryzyko, to jasne. Musimy przedstawić i rozważyć możliwości, sprawdzić gdzie mamy dostępne podobne dane czy specjalistów. Zwłaszcza w przypadku niezależnych placówek. Czasem potrzeba nam jednak kompromisów w tych kwestiach.
- Myślę, że to będzie ciągła dyskusja. Kiedy pewnym krajom wszystko idzie dobrze, nie chcą żadnych zmian, to normalne. Inni będą na nie naciskać. Jako FIS staramy się nie robić wielkich zmian. W tym roku skupiliśmy się na tym, jak kontrolować. Tak, żeby wszystko było jasne, transparentne i sprawiedliwe. To ciągła praca i to się będzie dziać do momentu, gdy będziemy z tego zadowoleni. Fenomen sprawy sprzętu polega na tym, że kadry mają coraz więcej zasobów i wiedzy, jak rozwijać kombinezony, czy inne elementy. To często przekracza nasze możliwości, jeśli chodzi o kontrolę. Dlatego wydaje się, że przez większość czasu jesteśmy za nimi.
- To prawda, że uniwersytety i naukowcy zawsze byli mocno zaangażowani w rozwój skoków. W Jyvaskyli to działo się już od lat 70., przez 80. do 90. i XXI wieku. Tam nie chodzi o sam sprzęt, a kwestie biomechaniki czy fizjologii. To bardzo użyteczne narzędzie, które przynosi wiedzę całej dyscyplinie. Od 20-30 lat coraz większą wagę ma jednak sprzęt. Wcześniej też był ważny, ale nie zauważaliśmy tego. Mamy coraz więcej skoczków na równym, wysokim poziomie i to dlatego liczą się małe, sprzętowe detale.
- Przede wszystkim trzeba mieć pasję do skoków i kulturę wokół tego sportu. Do tego obiekty i mądrych ludzi, a z nimi zaczyna się szukanie analizy danych, poprawianie szczegółów, czy wyszukiwanie elementów, które mogą zapewnić lepsze wyniki.