Temat zaplecza technologicznego i wsparcia naukowego od dłuższego czasu ma duże znaczenie dla czołówki światowych skoków. Najbardziej rozwinięte pod tym względem są kadry Niemiec i Austrii, które są stawiane za wzór w relacjach z naukowcami i instytutami. Z pewnych zasobów korzystają także Szwajcarzy i Finowie. W Polsce do tej pory był to niemal temat tabu.
Choć polskim skoczkom w ostatnich latach nie brakowało sprzętu na najwyższym poziomie, to widać, że najlepsze kraje zainwestowały w takie elementy rozwoju dyscypliny, o których w Polsce w zasadzie się nie mówiło. Nie chodzi tylko o materiały na kombinezony, współpracę z producentami nart i wiązań, czy posiadanie w sztabie trenera technicznego (u Polaków tę rolę pełni Mathias Hafele) dopatrującego produkcji sprzętu, dobierającego i pozyskującego nowe materiały, czy całe linie współpracy z konkretnymi firmami. Inni poszli jeszcze dalej.
Współpraca z ośrodkami naukowymi finansowanymi przez rząd, sprzęt monitorujący skocznie, analiza danych, a dzięki temu szybkie poprawianie techniki skoku - to wszystko sprawiło, że zwłaszcza Niemcy byli w stanie odjechać innym reprezentacjom na starcie tego sezonu. Widać, że potrafią się przygotować do zimy w taki sposób, że pozostałe kadry tylko patrzyły na efekty tych działań i je podziwiały. I choć niektórzy na skoczni już Niemców dogonili, to wciąż narzekają, że nie mają takich samych warunków pracy u siebie.
W Polsce narzekania jest mało, bo w Polskim Związku Narciarskim znają realia. - Nikt nie wziąłby odpowiedzialności za to, żeby wydać na jakiś projekt dwa, czy trzy miliony złotych - mówił Sport.pl Adam Małysz. - To zawsze pomysł nie do końca sprawdzony, taki, który może, ale nie musi wypalić. Jeśli się uda, to jesteś do przodu. Jeśli nie, to ktoś za to beknie, weźmie odpowiedzialność. Przy tak dużych kwotach nikt się pod tym nie podpisze. Jeśli one byłyby rzędu 100-200 tysięcy, to i tak spore pieniądze, ale można zainwestować w takie projekty i wiele takich mieliśmy. Wiemy, że dzisiaj już te małe kroczki powodują, że widać różnicę, a co dopiero jakiś potężny projekt, jak wiązania Simona Ammanna z 2010 roku - wskazał prezes PZN.
- Bądźmy szczerzy: w naszych realiach taki wydatek nie jest możliwy, związek nie może sobie na to pozwolić. Nie wydamy takich pieniędzy na kostkę, która pokaże, czy narta jedzie prosto, czy krzywo. To są potworne pieniądze i nie jesteśmy tego na tyle udźwignąć finansowo. Szukamy innych rozwiązań. Dobrze byłoby, żeby takie instytuty jak w Niemczech, czy nawet pojedynczy instytut, powstał w Polsce i wspierał takie projekty innowacji w sporcie. Można byłoby zgłosić się po taką rzecz, złożyć projekt, a ten instytut już by się tym zajął. Dzisiaj musimy w zasadzie wszystko robić sami, na co nie mamy budżetu. Choć i tak na podobne rzeczy wydajemy bardzo dużo pieniędzy - tłumaczył Małysz.
W PZN mocno uderza jednak Alexander Pointner. Legendarny trener Austriaków niespełna dwa lata temu miał ofertę prowadzenia polskich skoczków, ale odmówił. Nie porozumiał się z działaczami w kwestiach finansowych, choć nie tylko. Pointner twierdzi, że chciał rozwijać polskie skoki poprzez większe inwestycje w zaplecze technologiczne, ale PZN na nie nie pozwolił. Twierdzi, że proponował im nowe współprace już po etapie negocjacji, w kolejnych miesiącach, ale działaczy one nie interesowały. I teraz podobnie ma być, gdy kadrę prowadzi Thomas Thurnbichler.
- Dotychczasowy sezon Polaków pokazuje tylko jedno: Thomas może pracować jeszcze lepiej, jeśli w przyszłości Polski Związek Narciarski wdroży kilka ważnych zmian. Jeśli ich zabraknie, trudno będzie mu i polskim skoczkom w przyszłości być konkurencyjnym - zauważa Pointner w rozmowie ze Sport.pl. - Wielokrotnie oferowałem pomoc i wsparcie polskiemu związkowi. Żeby przekonać się o potencjale takich zmian, wystarczy spojrzeć na czołówkę najszybszych zawodników z początku tego sezonu. Niektóre inwestycje zamieniłyby się w złoto - dodaje były szkoleniowiec.
Pointner zdradza także, o jakie zmiany chodziło w negocjacjach w 2022 roku. - W szczególności dotyczyło to potrzeb sprzętowych: maszyn do pracy z nartami, smarów, współpracy z firmą Van Deer-Red Bull Sports produkującą narty i utworzenia centrum badawczo-rozwojowego dla polskich skoków - wymienia. - Odbyliśmy spotkania z odpowiednimi osobami i firmami, ale ostatecznie wszystko zostało zablokowane przez związek. I nic nie zostało wdrożone. Chodziło także o powołanie dyrektora sportowego, który odciąży Thomasa z odpowiedzialności w wielu obszarach (powołano team managera polskiej kadry, którym został Łukasz Kruczek, dyrektorem sportowym PZN jest Tomasz Grzywacz, ale on zajmuje się wszystkimi dyscyplinami - red.). Bo główny trener często musi się zajmować sprawami, które tak naprawdę nie należą do zakresu jego obowiązków. Albo nie może się nimi zająć, bo w tym czasie Thomas dba o zespół, a doba ma tylko 24 godziny. Być może wprowadziłem niektóre osoby w błąd, bo po prostu wspomniałem o potrzebie zmian, które są podstawą dla ciągłego osiągania sukcesów. Inne skokowe potęgi już od dawna pracują w tych obszarach. Szkoda, bo straciliście mnóstwo cennego czasu - wskazuje Alexander Pointner.
O reakcję na wypowiedź austriackiego trenera poprosiliśmy Adama Małysza. - Nie zgadzam się z pewnymi kwestiami. Każdy ma jednak swoją opinię i wie, jak funkcjonować i co robić, żeby odnosić sukcesy - mówi nam Małysz. - Podam przykład. Kiedy pojechaliśmy na spotkanie z przedstawicielami firmy Van Deer, to nie wiedziałem, dokąd się udajemy. Okazało się, że do Red Bulla i byłem tym zaskoczony. Zobaczyłem Thomasa Ueberalla, który jest tam szefem, on mnie i obaj żeśmy się lekko zdziwili. To, że Alex z nimi negocjował, to też jest powiedziane na wyrost. Bo wszyscy wiemy, ci, którzy tam byli, jak to wyglądało. On bardziej chciał pomóc u nas w kwestii narciarstwa alpejskiego. Mieliby do nas przyjechać szkoleniowcy z Austrii, a oni by za to płacili. Od razu powiedzieli nam, że to jest niemożliwe. Oni mogą w jakimś stopniu pomóc, ale nie płacić za szkoleniowców i ich pracę w innym kraju. Dlatego to się do końca nie zgadza z tym, co powiedział Pointner - wyjaśnia prezes PZN.
Narty firmy Van Deer w skokach to obecnie praktycznie najszybsze narty pod względem prędkości na progu w stawce skoczków. Posiada je jeden z najlepszych zawodników tego sezonu Niemiec Andreas Wellinger. Korzystają z nich także bardzo szybcy na progu Szwajcarzy, choćby Remo Imhof. U Polaków kilka par przekazano kadrze juniorów, skacze na nich Adam Niżnik, czy Marcin Wróbel (narty oznaczone nazwą Augment, marki, którą posiada Van Deer). Reszta zawodników nie miała jednak konkretnych ofert używania sprzętu produkowanego przez firmę Van Deer.
- W skokach to wyglądało bardziej tak, że dostaliśmy pytanie: co oni mogą zrobić, żeby Kamil Stoch albo Piotrek Żyła czy Dawid Kubacki skakali na ich nartach? Ja mówię: "Teraz nic". To było przed samym sezonem. Chłopaki mają podpisane umowy i jeśli ktoś chce się o nich starać, to trzeba rozmawiać wiosną z nimi i gdzieś się tam dogadywać. To są indywidualne umowy zawodnicze i to skoczkowie decydują, jakiego sprzętu używają, a nie związek. My nikogo nie jesteśmy w stanie do tego przymusić - zaznacza Małysz.
Bardzo interesująco brzmi jeszcze jedno zdanie z rozmowy z Pointnerem. - Jedyne, czego nie zignorowano, to współpraca jednej z polskich uczelni z zagraniczną, w której pracuje mój dawny przyjaciel i absolutny ekspert w pewnych dziedzinach. Obecnie wykonywana jest tam naprawdę znakomita praca - zdradza Alexander Pointner. - Znów trochę opowiada o wszystkim na wyrost - odpowiada Małysz. - Wypisał nam punkty: co by chciał zrealizować, gdyby przychodził do Polski. Była tam faktycznie współpraca z jakimś instytutem, który mógłby pomóc. Tylko że robimy to od dawna. Oczywiście, może nie na takich zasadach, jak on by chciał, jak robią to Austriacy, czy Niemcy. Czyli że dany instytut poświęca się wyłącznie skokom narciarskim i robi dla nich projekty. To są ogromne koszty. W tym momencie otworzyliśmy projekt innowacyjny: zaczęliśmy współpracę z Akademią Górniczo-Hutniczą w Krakowie i innymi uczelniami, które mają nam pomóc. Funkcjonuje to jednak tak, że to my przynosimy materiał, a oni pracują nad tym, co można zrobić, żeby coś rozwinąć. Tak robią jednak nie tylko dla nas, a dla wszystkich dyscyplin, które są u nas w związku - dodaje.
Co z ewentualną współpracą z zewnętrznym instytutem, być może zagranicznym? - Jeśli chodzi o dofinansowanie, ministerialne czy innego typu, byłoby trudno. Wiadomo jest, że polskie ministerstwo sportu nie będzie dofinansowywać obcych instytucji. Tu na pewno byłoby to sprzeczne. Z własnych środków zawsze można pewne rzeczy robić, ale bardziej na zasadzie współpracy, a nie typowej pracy nad konkretnymi projektami. Bo mamy swoje instytuty, które mają swoje pomysły. One są fajne i potrzeba im tylko materiału, żeby je realizować - ocenia Małysz.
- Nie słyszałem o tym, żebyśmy prowadzili rozmowy w innych krajach z jakimiś instytutami. Trenerzy mają wolną rękę i jeśli potrzebują jakichś drobnych rzeczy, to czasem podpierają się projektami albo specjalistami z innych krajów. W tym momencie nie mamy jednak nawiązanej żadnej współpracy z instytutem międzynarodowym - zapewnia Adam Małysz. - Thomas Thurnbichler często mówi, że jest potrzebne coś, co spowoduje, że będziemy mogli się rozwijać nie tylko sportowo, ale i technologicznie. Pracujemy nad tym cały czas - twierdzi prezes PZN.