Niebywałe sceny w Oberstdorfie. Przekroczył granicę. Wszystko wyszło na jaw

Jakub Balcerski
Czas na coroczne święto skoków narciarskich. W 72. Turnieju Czterech Skoczni zapowiada się walka o zwycięstwo pomiędzy dwoma gospodarzami - Austriakami na czele z liderem klasyfikacji generalnej Pucharu Świata Stefanem Kraftem oraz Niemcami, którzy czekają na triumf w TCS od 2002 roku. Przed Polakami trudno stawiać wysokie cele. Turniej ma być tylko elementem procesu ich powrotu do jak najlepszej dyspozycji. Oby zakończonego pomyślnie.

Fenomen Turnieju Czterech Skoczni jest czymś niezwykłym: co roku ta sama formuła, jeśli zmiany, to tylko niewielkie, a wciąż ten sam prestiż i legenda. I jedyny w swoim rodzaju mikroklimat. Bo choć zawody w Oberstdorfie i Garmisch-Partenkirchen oraz w Innsbrucku i Bischofshofen różnią się atmosferą, czy popularnością, każda z tych miejscowości znajduje się gdzie indziej i czymś się wyróżnia na tle pozostałych, a skocznie bardzo trudno między sobą porównywać, to jednak czuć, jakby na te dziesięć dni powstawał mały, autonomiczny region, w którym liczą się tylko skoki i impreza. W tym roku znów będzie tak samo.

Zobacz wideo Prawie 9 kilogramów prestiżu. Tak wygląda nagroda za TCS

Prezydent Turnieju Czterech Skoczni tłumaczy jego fenomen. "Wszyscy chcą nas kopiować"

- Co jest tajemnicą dziedzictwa, jakie stanowi historia Turnieju Czterech Skoczni, jego klasy i wagi w świecie skoków? - pytamy Petera Kruijera, pełniącego funkcję prezydenta TCS. - Te same dni, te same skocznie, ten sam system. To wszystko - odpowiada krótko. - Wszyscy się do niej przyzwyczaili. To najważniejszy start w trakcie całego sezonu. I nie powinniśmy tu nic zmieniać - uważa działacz.

Rzeczywistość dla Turnieju i całych skoków z czasem staje się coraz brutalniejsza: trzeba rywalizować o miejsce w ramówkach telewizyjnych z innymi zimowymi dyscyplinami, a skoki tracą na popularności i teoretycznie o przyciągnięcie widza powinno być coraz trudniej. Turniej Czterech Skoczni stał się jednak tak wielką marką, że jego śledzenie stało się wręcz tradycją. Nawet jeśli pojawiają się inne turnieje wewnątrz dyscypliny, z miejsca nie mają szans walczyć z potęgą, jaką stanowi niemiecko-austriackie tournee.

- Cóż, inni pokazują nam, że to nasz turniej jest tym właściwym, że robimy to w odpowiedni sposób. Wszyscy chcą nas kopiować. Nie możemy i się nie przesuniemy, nie będziemy robić nikomu miejsca. Dlaczego nas kopiują? Bo przynosi sukces, a format jest najlepszy - mówi Sport.pl Kruijer.

Stoch aż wyrwał się z odpowiedzią. Tak reagował na wzrost premii na TCS

Prezydent TCS jest bardzo pewny siebie. Ale jeszcze zanim pojawił się w tej roli, Turniej przez kilka lat przechodził wizerunkowy kryzys. Nie dlatego, że spadła jego oglądalność - chodzi o pieniądze. Konkretnie te, które oferowano zawodnikom za wygraną w klasyfikacji generalnej. To przez długi czas było 20 tysięcy euro. Czasy się zmieniły i ta kwota, która kiedyś była odpowiednią stawką dla zwycięzcy, w obliczu pojawienia się konkurencji dla TCS, stała się jego słabym punktem. Wykorzystał to norweski Raw Air, gdzie w marcu można było zarobić aż trzy razy więcej niż w Niemczech i Austrii na przełomie grudnia i stycznia. Większe pieniądze przez chwilę były do zdobycia nawet w cyklu Willingen Five rozgrywanym w ramach urozmaicenia zwykłych zawodów Pucharu Świata.

Dwa lata temu to się jednak zmieniło. Władze Turnieju poczuły presję i zwiększyły premię dla najlepszego skoczka klasyfikacji generalnej do 100 tysięcy euro, a w przypadku, gdy wygra się wszystkie cztery konkursy i kwalifikacje może to być nawet 150 tysięcy euro. To była rewolucja. Na konferencji prasowej przed tamtym TCS Kamil Stoch był żywo zainteresowany tematem, bo sam kiedyś poruszał go w wywiadach i twierdził, że premia dla zwycięzcy powinna być wyższa. - Odpowiem pytaniem: Dlaczego tak późno? - tak Polak ze śmiechem wyrwał się do odpowiedzi, bo powiedział te słowa, gdy rzecznik Turnieju pytał o sprawę Norwega Halvora Egnera Graneruda. - Przecież od lat mówimy, że Turniej Czterech Skoczni to prestiżowa impreza ze świetną atmosferą i wielkimi zawodnikami, więc nagroda już długo powinna być na takim poziomie - wskazał wtedy skoczek.

- W poprzednich latach ta nagroda była odpowiednio wysoka, ale to prawda, że musieliśmy ją podnieść. Ale to nie tak, że odczuliśmy na plecach oddech konkurentów i zdecydowaliśmy się im odpowiedzieć. Przypomnę tylko, że Norwegowie nie opłacali kadrom transportu w ten sposób, co my, więc ich przewaga nie do końca była realna, bo na pewnych elementach oszczędzali. To nie było fair, ale w porządku, zadziałaliśmy w ramach myśli: najlepszy turniej w skokach powinien oferować najwyższą nagrodę ze wszystkich. Nadal tak twierdzimy i dlatego premia pozostaje na tak wysokim poziomie - tłumaczy Peter Kruijer.

Kibice nie zapomnieli, że w Nowy Rok chodzi się na skoki. Zawsze jest na nie moda

Zastanawiające było, jak Turniej Czterech Skoczni poradzi sobie ze skutkami pandemii koronawirusa. Wielu twierdziło, że Niemcy i Austriacy przez dwa lata zapomną, że w okresie świąteczno-noworocznym chodziło się na skoki. Tymczasem pierwszy w pełni wolny od ograniczeń pandemicznych TCS, czyli jego zeszłoroczna edycja, okazał się wielkim sukcesem.

Na kwalifikacje w Oberstdorfie sprzedano 16 tysięcy biletów, a na konkurs - 25 tysięcy. Na trybunach zasiadł komplet widzów podobnie, jak podczas noworocznych zawodów w Garmisch-Partenkirchen. W obu miastach pojawił tłum i poszukiwacze odsprzedawanych wejściówek. W Austrii, a zwłaszcza w Innsbrucku, wyglądało to nieco gorzej, ale w ostatnim czasie to nic dziwnego. Bo rzadko udawało się wypełnić skocznię na wzgórzu Bergisel do ostatniego miejsca, nawet w okresie największych triumfów austriackich skoczków.

W Niemczech kibice pokazali, że na Turniej Czterech Skoczni zawsze jest moda. To był kolejny dowód na to, że jego legenda przetrwała i potrafi sobie poradzić z największymi problemami. I już wiadomo, że podczas 72. edycji zawodów nie będzie inaczej. Konkurs w Oberstdorfie od dłuższego czasu jest wyprzedany, a w Ga-Pa sprzedaż biletów też idzie na tyle dobrze, że można się spodziewać, że w Nowy Rok konkurs będzie oglądało 20 tysięcy widzów.

Kibice już zjawili się na miejscu: w środę kilkuset z nich uczestniczyło w ceremonii otwarcia TCS na scenie ustawionej przez Oberstdorf Haus, gdzie znajduje się biuro prasowe i organizacyjne zawodów. Z placu przed budynkiem świetnie widać skocznię, ale na razie dla tych, którzy przyjeżdżają na Turniej liczy się przede wszystkim dobra zabawa. Dlatego najważniejsza tego wieczoru, jak opisywał dziennikarz TVP Sport, Michał Chmielewski, była głośna muzyka, niemieckie flagi, interakcje z zawodnikami na scenie, ale też piwo i grzane wino, których zapas szybko znikał z pobliskich stoisk. Można było poczuć, że magia Turnieju już tu jest, choć pierwsze skoki na Schattenbergschanze dopiero w czwartek.

Choinka za 25, a teraz 13 tysięcy euro. A mogła być z ponad tysiąca krat piwa

Oberstdorf otwiera Turniej Czterech Skoczni niemal przez całą jego historię. Tylko w pierwszej edycji, w 1953 roku, inauguracja miała miejsce w Nowy Rok w Ga-Pa. Poza skokami nie ma tu czegoś, co mogłoby realnie przyciągać zainteresowanie. W lokalnych mediach przed startem TCS najszerzej opisuje się... choinkę, za którą lokalne władze płacą ogromne pieniądze.

 

W zeszłym roku było to 25 tysięcy euro. W tym roku cena po krytyce mieszkańców kwota zmalała do "jedynie" 13 tysięcy euro. Mieszkańcy, a także media pytają, czy nie lepiej być oszczędnym i kreatywnym tak, jak w oddalonym o 80 kilometrów Irsee, gdzie miejscowy klasztor już kolejny rok z rzędu stworzył choinkę jedynie z lampek, które kosztowały 800 euro, i ponad tysiąca krat piwa ustawionych w jej kształt.

 

Mroczna przeszłość Oberstdorfu. O tym się tu nie mówi

Sporym echem mogła się tu odbić książka "A Village In The Third Reich" Julii Boyd i Angeliki Patel. To obrazek z przemiany, jaką przeszło zwykłe niemieckie miasteczko lat 30., które zmieniło się w miejsce zdominowane przez faszystów, a jego mieszkańcy mocno cierpieli w trakcie drugiej wojny światowej. Tym miasteczkiem, które opisują Boyd i Patel jest właśnie Oberstdorf.

To świetny reportaż dokładnie pokazujący procesy, które sprawiły, że z wakacyjnego kurortu pełnego seniorów miejscowość zmieniła się w faszystowskie piekło. O tym się tu raczej nie mówi. Choć autorka podkreśla, że nie można Oberstdorfu porównywać z każdym podobnym miasteczkiem w Niemczech, bo wszędzie przemiany i rozkwit faszyzmu w tym okresie przebiegały inaczej, to jednak użyła go jako przykładu i oparła na nim swoją pracę. W narzędziu Google Trends nie widać jednak, żeby wyniki wyszukiwania dotyczące Oberstdorfu po wydaniu książki w maju zeszłego roku zaczęły wskazywać, że ludzie szukają informacji o tym miejscu i jego mrocznej przeszłości z czasów drugiej wojny światowej. Książka nie przyniosła zatem miejscu złej sławy, ale też nie zwiększyła jego popularności, a przynajmniej nie znacząco. W wyszukiwarkach nadal królują przede wszystkim zapytania o noclegi, wycieczki górskie i skoki narciarskie.

Na tym krześle ponad 20 lat temu siedział Małysz. A potem anegdoty o jego trenerze. "Musiałem okłamać policjantów"

W Oberstdorfie czuć historię skoków, zwłaszcza jeśli popytać o nią lokalnych specjalistów. Franz Bisle, były skoczek i działacz z tego miasteczka w 2021 roku chętnie opowiedział Sport.pl o pionierze dyscypliny z tego miejsca - Franzu Thannheimerze. Za to rok temu zaprosił mnie do kawiarni i lodziarni Bella Vera. To kultowe miejsce, które odwiedzają całe kadry zawodników przyprowadzanych tam głównie przez trenerów pamiętających je doskonale z własnych wyjazdów do Oberstdorfu. - Dwa dni temu byli tu Polacy, całym zespołem. Spotkaliśmy się i rozmawialiśmy. W pewnym momencie chciałem im zrobić zdjęcie, a wybierając kadr, zauważyłem, że prawie wszyscy siedzieli z nosem w telefonie. Z jednym wyjątkiem, bez niego siedział tylko Thomas Thurnbichler. Powiedziałem mu: "Thomas, też wyciągnij telefon, musisz się wtopić w środowisko" - śmiał się Bisle.

Chwilę później wskazał krzesło, na którym ponad 20 lat wcześniej siedział Adam Małysz, jeszcze nieco przed wygranym przez siebie 49. Turniejem Czterech Skoczni. Jego też widział, bo akurat przyszedł porozmawiać z trenerem Pavlem Mikeską. Czech prowadził wtedy polską kadrę, a wcześniej był szkoleniowcem właśnie w klubach w Oberstdorfie i Ga-Pa. - To była wyjątkowa postać - mówił z wymownym uśmiechem Bisle. I przypomniał sobie dwie anegdoty związane z Mikeską.

- To było na krótko przed mistrzostwami świata organizowanymi tutaj w 1987 roku. Byłem wtedy szefem skoków i kombinacji w naszym klubie. Polecono mi Pavla i ruszyliśmy razem z prezesem Pe Horlem do Frensztatu pod Rahostem. Akurat odbywały się tam letnie zawody, a przy okazji odwiedziliśmy czeską legendę, Jiriego Raskę. Z powrotem jechaliśmy już z Pavlem. Na granicy Czechosłowacji zostaliśmy zatrzymani przez strażników i zapytani o nieco uszkodzony tył naszego samochodu po jakiejś usterce. Próbowaliśmy to wytłumaczyć, ale uczepili się tego i kazali wracać do Frensztatu, żeby otrzymać od policji poświadczenie, że nie uczestniczyliśmy w żadnym wypadku. Już mieliśmy tam jechać, gdy Pavel nagle wysiadł z auta. Powiedział tylko, że wszystko załatwi. Nie było go pół godziny i zastanawialiśmy się, co jest grane. A on wraca do nas z odpowiednim papierem podpisanym przez strażników. Pytaliśmy o to, jak to załatwił, ale nie chciał nam powiedzieć. W końcu mruknął tylko, że o strażników trzeba było odpowiednio zadbać - opowiedział Franz Bisle.

- Gdy już tu pracował, często jeździł już własnym samochodem na krótkie wizyty we Frensztacie. Zawsze się spieszył i jeździł za szybko. Któregoś razu zatrzymała go policja i zabrała na kilka tygodni jego prawo jazdy. I jeden z jego "wrogów" wewnątrz klubu powiedział policji w Oberstdorfie, że widział go jadącego vanem należącym do SC Oberstdorf, choć nie miał prawa jazdy. To sprawiłoby, że nie mógłby dla nas pracować i wpadłby w spore kłopoty. Musiałem okłamać policjantów, przekonać ich, że to nieprawda, choć tak naprawdę wiedziałem, że ten "wróg" mówił prawdę - wspominał Bisle.

Polacy chcieliby być w ich sytuacji. Obrońca Złotego Orła wraca do gry

Bisle, jak każdy w Oberstdorfie, nie żyje jednak tylko przeszłością, a przede wszystkim każdym kolejnym rokiem rywalizacji na Schattenbergschanze. W tym roku zapowiada się ją przede wszystkim pod hasłem "Niemcy kontra Austria". Na ten pojedynek zęby ostrzy sobie legenda tej drugiej nacji, Toni Innauer. I faktycznie wśród faworytów trzeba upatrywać głównie zawodników gospodarzy. Największy faworyt? Stefan Kraft, zwycięzca pięciu z ośmiu konkursów tego sezonu. Według niektórych ekspertów wygraną w Engelbergu, w ostatnim starcie przed TCS, udowodnił, że zatrzymać może go praktycznie tylko skocznia w Garmisch-Partenkirchen, której nie lubi i nie może rozgryźć już od kilku lat. Kroku będzie mu chciał dotrzymać Jan Hoerl, ale jego wygraną w klasyfikacji generalnej trzeba by raczej rozpatrywać w kategorii niespodzianki. Do tej pory nie sięgał po wielkie triumfy, choć jego forma wskazuje, że może być go na nie stać.

U Niemców pokazują się przede wszystkim pozostali zwycięzcy zawodów na początku sezonu: Karl Geiger, który wygrywał dwukrotnie w Klingenthal i Pius Paschke, sensacja początku zimy, który pierwszy raz w karierze stanął na najwyższym stopniu podium w Engelbergu. Za nimi czai się jeszcze skaczący dość nierówno, ale pozostający w czołówce, Andreas Wellinger. Dla Niemców presja walki o pierwsze zwycięstwo od 22 lat i słynnego triumfu Svena Hannawalda będzie jednak przeogromna. Pytanie: czy znów ich stłamsi, nawet w tak świetnej dyspozycji, jak ta obecna?

Reszta świata? Na jej czele są nieobliczalny, ale silny Ryoyu Kobayashi z Japonii, rosnący w siłę Norweg Marius Lindvik i stawiany w roli "czarnego konia" Gregor Deschwanden. Kłuje w oczy, że w tych przewidywaniach brakuje najlepszych w zeszłym roku: zwycięzcy Halvora Egnera Graneruda, a z nim polskiego lidera kadry z poprzedniego sezonu, Dawida Kubackiego oraz Słoweńca Anze Laniska.

Najbliżej czołówki z tego grona obecnie wydaje się być Lanisek. Słoweniec w ostatnich tygodniach oddał kilka skoków na miarę czołowych pozycji, ale musi je jeszcze ustabilizować. Jeśli to wykona, może namieszać. - Mam świadomość, że fizycznie jestem dobrze przygotowany. Byłem pod sporym napięciem przez pierwsze dwa weekendy, ale po piątku w Klingenthal pracowałem z moim terapeutą i jestem mu wdzięczy za pomoc. Ona pomogła wrócić do odpowiedniej dyspozycji. Byłem tam blisko podium i to na pewno dało mi delikatnego pozytywnego kopniaka na kolejne dni - mówił nam Lanisek po zawodach w Klingenthal. Przyznał też jako jeden z niewielu skoczków, że w jego przypadku po powtórzonych pomiarach zmienił się, choć w niewielkim stopniu, wynik pomiaru podstawowego ciała wykonywany trójwymiarowym skanerem, a później porównywany do tego robionego tradycyjną metodą na skoczni. - To jednak nie ma wielkiego znaczenia, jeśli skaczesz naprawdę dobrze - przekonywał Słoweniec.

Coraz lepiej radzi sobie także Halvor Egner Granerud, który zajął czwarte miejsce podczas pierwszego konkursu w Engelbergu. I też w szerokim gronie kandydatów do walki o wysokie pozycje podczas Turnieju by się zmieścił. - Poprawił się pod względem techniki na progu. Chodzi o pozycję najazdową. Już teraz wyglądało to coraz lepiej, kąt najazdu przed odbiciem był właściwy. To pozytywne, ale to problem, z którym zmagał się od końcówki lata i nadal musi nad nim pracować - wskazał w rozmowie ze Sport.pl trener Norwegów, Alexander Stoeckl. - Moim celem przed sezonem było obronienie Kryształowej Kuli. Cóż, wygląda na to, że będzie o to trudno. Dlatego teraz chcę wrócić na poziom, który pozwoli mi walczyć o wygrane w konkursach. Jeśli osiągnę go odpowiednio wcześnie, to może moim celem będzie wygranie Turnieju Czterech Skoczni. Jeśli forma przyjdzie później, to może skupię się np. na Raw Air. To będzie dynamiczne, może się zmieniać - mówił Granerud w "BalcerSki podcast" jeszcze przed konkursami w Engelbergu. Można zakładać, że te - zwłaszcza sobotni - tylko go zmotywowały. Wygląda na to, że obrońca Złotego Orła wraca do gry.

Rywale wierzą w Polaków. Nawet Horngacher. "Wejdą z powrotem na szczyt"

- Jeśli odpowiednio wykorzystuje się czas pomiędzy zawodami i pracuje na najwyższym poziomie, jakościowo, to wszystko jest możliwe. U nas zawodnicy zyskują pewność siebie i stabilność, wiedzą, że skaczą dobrze. Nasz sztab musi teraz po prostu zapewnić im jak najlepsze warunki do tego, żeby jeszcze się poprawiać - mówi nam o sytuacji Norwegów Alexander Stoeckl. O takiej, w jakiej są jego skoczkowie, na pewno chcieliby myśleć Polacy. Pozycja Norwegów i Słoweńców przed Turniejem Czterech Skoczni to miejsce, z którego można atakować i do takiego zapewne chciał dążyć Thomas Thurnbichler. To, że jego kadrze jeszcze do tego poziomu trochę brakuje, to nie tajemnica. Sam trener w rozmowie ze Sport.pl zaznaczył, że trzeba się zastanowić, czy sukcesem nazywać zwycięstwo, czy pozycję w najlepszej dziesiątce.

- Polacy są tak doświadczeni, że myślę, że znajdą odpowiednią ścieżkę i wejdą z powrotem na szczyt. Nie powinni obrywać zbyt mocno za wyniki, bo to wciąż początek sezonu. Sytuacja też nie była dla nich łatwa: wiemy, co stało się pod koniec zeszłego sezonu z żoną Dawida Kubackiego. Spodziewam się, że powrócą do swojej dobrej dyspozycji - wskazał nam Anze Lanisek. Polaków nie skreśla też Stefan Horngacher. Trener Niemców cytowany przez Niemiecką Agencję Prasową powiedział, że zakłada, że Polacy będą w lepszej formie.

Thurnbichler z jednej strony zachowuje spokój i chce widzieć przede wszystkim dalszy progres u swoich skoczków, a z drugiej nikomu nie zabrania myślenia o wyższych celach, choć wolałby, żeby skupili się na stawianiu mniejszych kroków. W rozmowie z Eurosportem w środę podkreślał jednak, że Polacy wiedzą, jak się wygrywa na Turnieju Czterech Skoczni, a sytuacja w stawce może się dynamicznie zmieniać. Zobaczymy, czy takie nastawienie się sprawdzi. Zwłaszcza że Thurnbichler ostatnio sporo mówił o tym, jak nie chce, żeby zawodnicy za bardzo nakręcali się dobrymi skokami, a w efekcie "napalali" na o wiele lepsze wyniki od dotychczasowych. Ciekawić może także, jak zespół zareaguje w obliczu decyzji Austriaka o odsunięciu swojego dotychczasowego asystenta, Marca Noelke od kadry A, o czym informowaliśmy w środę. W jego roli teraz pojawi się dotychczasowy trener bazowy grupy tatrzańskiej w Zakopanem, Wojciech Topór, który ma mieć o wiele lepszą i bliższą perspektywę współpracy z zawodnikami.

Wydaje się jednak, że dla Polaków 72. Turniej Czterech Skoczni to tylko część większego procesu powrotu do formy. W dodatku procesu, o którego powodzeniu i skuteczności jeszcze nie można być przekonanym. Oby przyniósł pozytywne efekty, bo tak słaby wynik, jak dwa lata temu, gdy Turniej skończył się dla nich po pierwszej serii w Oberstdorfie, a później nie kończyli go w całości i potrzebne były zmiany w składzie, na pewno nie przyniósłby drużynie nic dobrego i byłby kolejnym podważeniem tego, czy wszystko zmierza w dobrym kierunku. W sercu polskiego kibica jest dziś pewnie zarówno sporo obaw, że tak to się może skończyć, ale też nadziei - oby nie złudnej - na to, że od czwartku Polacy rozpoczną powrót do czołówki. Może być długi, mozolny i męczący, ważne, żeby był skuteczny.

Więcej o: