W wynikach czołówki w piątek się zakotłowało. Patrzymy na to głównie z perspektywy Polaków, którzy w Ruce i Lillehammer oddali zaledwie jeden skok na najlepszą dziesiątkę serii, a w Klingenthal w trakcie trzech pierwszych serii mieli takich aż cztery. Widać, że wrócili do gry. Jednocześnie najlepszej dziesiątki nie tworzą już prawie tylko Austriacy i Niemcy, poza Polakami dużo zyskali Norwegowie i Słoweńcy. Oczywiście, na Vogtland Arenie w piątkowych treningach i kwalifikacjach mocno wiało, były zmienne warunki i zawodnicy przyzwyczajali się do nowego obiektu. Zmiany są jednak zbyt widoczne, żeby nie miało na nie wpływu coś z zewnątrz.
- Zawsze musimy patrzeć na sytuację z szerszej perspektywy. To oczywiste, że nowe pomiary, które zostały wykonane w Ruce, także zrobiły różnicę - mówił Thomas Thurnbichler, trener polskich skoczków po kwalifikacjach. Chwalił swoich zawodników za dobre wyniki - piąte miejsce Dawida Kubackiego w kwalifikacjach, a wcześniej pozycje w najlepszej piętnastce treningów u Macieja Kota i Andrzeja Stękały, ale zauważył, że sprzęt odegrał sporą rolę w wymieszaniu dotychczasowej stawki.
I to choć wcześniej Austriak raczej unikał szukania przyczyn słabszej dyspozycji Polaków w tym elemencie. Częściowo miał rację, bo jego zawodnicy musieli "dojechać" na skocznię ze swoją techniką. Teraz, gdy ta zwłaszcza u Dawida Kubackiego się poprawiła, zmiany, których inne kadry musiały dokonać w sprzęcie, wydają się mieć kluczowe znaczenie dla kształtu czołówki. A takie słowa Thurnbichlera brzmią, jakby wielkich zmian w jego kadrze nie było. Podobne informacje przekazywał wcześniej także dziennikarz TVP Sport, Michał Chmielewski.
W najlepszej dziesiątce kwalifikacji w Klingenthal było oczywiście trzech Austriaków i dwóch Niemców, ale obok nich Japończyk, który je wygrał - Ryoyu Kobayashi, Norweg Johann Andre Forfang, Polak Dawid Kubacki i dwóch Słoweńców, Timi Zajc i Peter Prevc. Trzeba byłoby być ślepym, żeby nie zauważać, że coś się zaczęło odwracać. I żeby nie wziąć na poważnie słów Thurnbichlera.
Założenie na ten sezon było proste: wprowadzić podstawowe pomiary skanerem 3D u zawodników przed sezonem i do wyników z lata porównywać kontrole sprzętu wykonywane już "ręcznie" na skoczni zimą. I sama metoda została wdrożona do zawodów najwyższej rangi: trójwymiarowy skaner dostarczyła i dostosowała na potrzeby skoczków niemiecka firma Scaneca. Początkowo stworzyła go na potrzeby wykorzystywania na siłowniach, czy firmach zajmujących się analizą ciała. Od roku rozwijała jednak projekt przygotowany specjalnie dla skoczków.
Wszystko wyglądało zbyt pięknie, żeby było prawdziwe. Latem pojawił się problem. Jak zdradził Sport.pl w listopadzie kontroler na zawodach PŚ, Christian Kathol, część zawodników podczas pomiarów miała "manipulować bielizną", a przez to ich wyniki nie były miarodajne. Działanie skoczków nie było jednak wbrew zasadom kontroli sprzętu, więc Kathol nie mógł nic zrobić w tamtym momencie. Okazało się, że metoda trójwymiarowych skanów sprawia większe problemy, niż mógł się spodziewać. - To, jak sprzęt zostanie użyty przez FIS, zależy tylko od nich. My go tylko dostarczamy i dostosowujemy wedle zaleceń - usłyszałem od przedstawiciela firmy Scaneca, gdy pytałem o to, jak producent skanera mógłby pomóc uniknąć takich sytuacji w przyszłości.
Do roboty zabrał się zatem kontroler, a nie producent technologii mierzącej skoczków. Christian Kathol postanowił powtórzyć podstawowe pomiary podczas pierwszych weekendów Pucharu Świata. Pomiarów Austriak dokonywał w Ruce i Lillehammer, a nowe dane zaczęły obowiązywać właśnie w Klingenthal. Na początku decyzja była głównie krytykowana przez środowisko: że dojdzie do zbyt dużych zmian w kombinezonach zawodników, co wpłynie zwłaszcza na sytuację słabszych reprezentacji. Teraz perspektywa sytuacji zupełnie się zmieniła, a ponowne pomiary podstawowe są teraz traktowane przez część kadr jako szansa na powrót do wyrównanej rywalizacji.
Kathol sprawdzał skoczków skanerem w nowych warunkach. Jak zdradziła telewizja NRK, chodziło o jednolitą bieliznę, którą dostarczał zawodnikom FIS - bardzo elastyczne majtki, a także obecność lekarza nie pochodzącego ze sztabów kadr, jak za pierwszym razem, a takiego wybieranego przez działaczy międzynarodowej federacji. Efekt? Jak piszą Norwegowie, 30 procent stawki, czyli około 20 skoczków, ze zmianami w kombinezonach. Nie większymi niż do dwóch centymetrów, co według Kathola nie powinno mieć większego wpływu na osiągi zawodników. Wyniki pierwszych trzech serii z Klingenthal mówią jednak zupełnie co innego.
A wypowiedzi Kathola od jakiegoś czasu brzmią, jak wyjęte z jakiegoś generatora: dla Sport.pl w listopadzie mówił, że spodziewa się powtórzenia wyników 90-95 procent pomiarów, a teraz w rozmowie z NRK po wyjaśnieniu, że 70 procent skoczków nie musiało dokonać zmian w sprzęcie, przyznał, że myślał, że zmiany będą większe. Chyba że miał na myśli to, o ile zmieniły się same kombinezony. W takim razie albo sam nie wie, jak duży wpływ na dyspozycję zawodnika ma teraz nawet ten jeden, czy dwa centymetry mniej materiału, albo to ukrywa. Nawet tak "niewielkie" zmiany powodują później, że można odpowiednio obniżyć krok i zwiększyć możliwości aerodynamiczne stroju.
Początkowo wszystkie ponowne pomiary miały zostać dokonane już w Ruce, a zmiany po nich wprowadzone jeszcze przed zawodami w Lillehammer. Z obozów niektórych reprezentacji słychać teraz wściekłość na FIS i głosy mówiące, że przez to, jak zachowali się działacze, Niemcy i Austriacy w Lillehammer zyskali kolejne kilkaset punktów i odjechali innym. Że to skandal. Bo za kulisami nikt już nie ukrywa, że to właśnie dwie najlepsze kadry miały stracić na ponownych pomiarach najwięcej.
- Nigdy nie dowiemy się, kto oficjalnie miał inne wyniki na pomiarach, bo FIS nie chce ich upublicznić. Mogę tylko powiedzieć, że nasze pozostały takie same dla wszystkich zawodników, którzy na razie skakali w Pucharze Świata. Wszystko inne to spekulacje - przekazuje Sport.pl Alexander Stoeckl, trener Norwegów. - Jednak jeśli zawodnicy, którzy zdobyli wiele punktów w pierwszych dwóch weekendach rywalizacji, mieli korzystniejsze wyniki pomiarów przed zmianami, to oczywiście niedobre dla naszego sportu i mogło sfałszować dotychczasowe wyniki konkursów, czy klasyfikację Pucharu Narodów. Także sprawa nagród otrzymywanych przez zawodników stałaby się trudna. W piątek mieliśmy dobre wyniki dla naszej dyscypliny i mam nadzieję, że tak pozostanie także w dalszej przyszłości: że tyle reprezentacji znów będzie w grze - ocenia szkoleniowiec.
Stoeckl w Klingenthal będzie liczył przede wszystkim na Johanna Andre Forfanga, który od pierwszego skoku prezentuje tu znakomitą formę. W kwalifikacjach zajął trzecie miejsce po skoku na 145 metrów i naprawdę niewiele tracił do najlepszych, Ryoyu Kobayashiego i Stefana Krafta. U niego skoki treningowe wychodziły jednak nieźle już także w Ruce i Lillehammer, według trenera Norwegów problem pojawiał się w głowie skoczka, gdy przychodziło do startu w zawodach. - Niektórzy z moich zawodników mają chyba zbyt dużo presji na swoich ramionach. Może nawet sami sobie ją tworzą. Jak Johann Andre Forfang, który skakał naprawdę dobrze i był nawet blisko czołowej piątki w treningach. W konkursie skoczył bardzo źle technicznie. I później wynik wygląda naprawdę głupio - mówił nam podczas zawodów w Ruce Alexander Stoeckl.
Teraz, po piątku w Klingenthal, Stoeckl dodaje, że ma nadzieję, że tak dobre wyniki, jak te z treningów i kwalifikacji utrzymają się także w polskim zespole. A w nim widać coraz więcej uśmiechów. U Thomasa Thurnbichlera widać było zupełnie inną energię niż w trakcie dwóch pierwszych weekendów Pucharu Świata. Tu kogoś poklepał, tu się z czegoś zaśmiał, a jego zawodnicy z przekonaniem mówili o swojej lepszej formie w wywiadach. Coś ewidentnie drgnęło.
Po kwalifikacjach Thurnbichler chwilę przed rozmową z dziennikarzami wymienił kilka uwag z ekspertem telewizji ORF z Austrii, a wcześniej wybitnym skoczkiem, Andreasem Goldbergerem. - W sumie to chciałem się tylko dowiedzieć, jak było ze zmianą belki podczas kwalifikacji i czy wie, kiedy konkretnie ją obniżano, ale zeszło nam oczywiście na polskich skoczków - śmieje się "Goldi".
- Był bardzo zadowolony z zawodników, zwłaszcza tego, jak wielką pewność siebie pokazali. Sam mam nadzieję, że Polacy utrzymają taką formę, albo jeszcze się poprawią. Już teraz wygląda to dla nich znacznie lepiej. Pierwsze cztery konkursy to w zasadzie tylko Austria i Niemcy w czołówce, to nie było typowe dla tego, jak zazwyczaj zaczynał się sezon. Brakowało tam Norwegów, Słoweńców i Polaków, teraz wracają. Ponowne pomiary zawodników? Mogły mieć wpływ na ich formę, zdecydowanie. Wyciągają też wnioski z poprzednich zawodów, to przecież świetni skoczkowie i mogą coś zmienić bardzo szybko - dodaje trzykrotny zdobywca Kryształowej Kuli za klasyfikację generalną PŚ.
O zdanie odnośnie ponownych pomiarów podstawowych chciałem zapytać także trenera Niemców, Stefana Horngachera, ale gdy zobaczył mnie rzecznik kadry, Ralph Eder, zaczął wymachiwać rękami, pokazując, że nie porozmawiamy. To ten sam człowiek, który zamknął dziennikarzom spoza Niemiec dostęp do kadry przed zawodami w Klingenthal - odmawiał rozmów ze sztabem, czy zawodnikami za każdym razem, nawet w przypadku tych najmniej zajętych obowiązkami medialnymi postaci. Tak, jakby po świetnym początku sezonu dziennikarze w oczekiwaniu na wywiady rozbijali namioty przed hotelem kadry Horngachera. A na kwalifikacjach w Klingenthal była ich garstka, chyba nawet mniej niż polskiej grupy. Ograniczyłem się zatem do pogratulowania Horngacherowi wyników w pierwszych zawodach sezonu, a Austriak podziękował. Potem ze skwaszoną miną bardzo krótko i lakonicznie odpowiadał na pytania niemieckich dziennikarzy, każdemu pozwolił zadać tylko jedno. Z pewnością nie wyglądał, jak ten sam gość, który jeszcze w Ruce i Lillehammer miał nawet pięciu zawodników w najlepszej piętnastce klasyfikacji generalnej Pucharu Świata. Może zadziałała tu "klątwa Klingenthal", o której jeszcze przed początkiem weekendu pisały media: w końcu od pierwszych zawodów w 2007 roku żaden z Niemców nie wygrywał tu indywidualnie, a drużynowo ostatnia wygrana przyszła osiem lat temu.
Najlepiej z niemieckich zawodników w Klingenthal w piątek wyglądał chyba Stephan Leyhe. Był piąty i czwarty w treningach, a potem trafił na trudne warunki w kwalifikacjach, które skończył na 18. miejscu. Był jednak najbliżej ataku na czołówkę z całej kadry Horngachera. - Byłem trochę zaskoczony, że tak dobrze rozpocząłem sezon. Myślałem, że będę w stanie wejść do najlepszej dziesiątki, ale pierwszy weekend w Ruce miałem świetny. W Lillehammer było okej. Jesienią pracowaliśmy na naprawdę świetnym poziomie i mam nadzieję, że po takim początku zimy, będziemy tylko to kontynuować. Dobrze współpracuje mi się z trenerem kadry B, Ronnym Hornschuhem. Znamy się już chyba od dziesięciu lat i działaliśmy teraz niemal tak samo jak w pierwszych dniach od naszego spotkania. Niczego wielkiego nie zmieniliśmy, nie ma też żadnej tajemnicy ostatnich zgrupowań przed zimą. To po prostu dobrze wykonana i ciężka praca na treningach, a także dużo radości ze skoków - ocenił w rozmowie ze Sport.pl szósty zawodnik klasyfikacji generalnej Pucharu Świata.
Na pytanie o ponowne pomiary i to, czy zmieniły coś akurat w jego sytuacji Leyhe odpowiedział tylko, że "skupia się na sobie i swoich skokach". Gdy zapytałem o późny pobyt Niemców w tunelu aerodynamicznym jesienią i czy mógł im pomóc, wytłumaczył, że jego tam akurat nie było, bo trenował z inną grupą, a w plany pozostałych zawodników aż tak się nie zagłębiał. Jego mowa ciała wskazywała, że nie ma ochoty zagłębiać się bardziej w ten temat. A od bardzo ważnej osoby z władz Pucharu Świata, która niedawno wizytowała tunel Indoor Wingsuit w stolicy Szwecji, usłyszałem, że Niemcy "robili tam w tym roku coś, czego do tej pory nie wprowadził nikt inny". Szczegóły ich pobytu są jednak poufne. - Nie zdradzamy takich informacji - odpisał nam na pytanie o treningi Niemców w Sztokholmie Jonas Tholin, dyrektor zarządzający projektem Indoor Wingsuit.
W Austrii też podobno jest nieco goręcej niż w poprzednie weekendy. Z Christianem Katholem w stałym kontakcie w ostatnich dniach miał być ich sprzętowiec, a do Klingenthal nie udał się asystent Andreasa Widhoelzla, Harald Diess. Do tego Stefan Kraft w kwalifikacjach przegrał z Ryoyu Kobayashim, a forma Japończyka rośnie w świetnym tempie i wydaje się, że w Niemczech będzie w stanie walczyć z dotychczasowym dominatorem tego sezonu PŚ także w konkursach. To nie tak, że Kraft stracił świetną formę - przed drugim miejscem w kwalifikacjach wygrał przecież oba treningi i za każdym razem lądował za 135. metrem, nawet w wymagających warunkach. Pewnie, że każdy chciałby być w jego sytuacji i mieć za problemy takie detale jak gorszy sprzęt i naciskający na niego Kobayashi.
W jego sytuacji to właśnie takie szczegóły sprawiają jednak, że rywalizacja o zwycięstwo na Vogtland Arenie powinna być jeszcze większym wyzwaniem niż ta z dwóch ostatnich weekendów. Jego walka z Kobayashim zapowiada się bardzo ciekawie. To zresztą zabawne, bo w poprzedni weekend PŚ tutaj - w grudniu 2021 roku - jeden konkurs wygrał Kraft, a drugi właśnie Kobayashi. Teraz znów będą faworytami. - Jeszcze nie jest w formie na wygrywanie? Spokojnie, już do niej wraca, ona wzrasta, poczekaj - mówił mi spotkany na Vogtland Arenie misjonarz i wolontariusz, Markus Neitzel, który jak zwykle podczas konkursów w Niemczech pełni rolę tłumacza japońskiej kadry, głównie Kobayashiego (jego pełną historię możecie poznać tutaj). I co? Miał rację.
W weekend na skoczni w Klingenthal ma się pojawić łącznie dziesięć tysięcy widzów. Podczas kwalifikacji było ich tylko kilkaset, w tym spora grupa z Polski. W regionie panuje piękna, zimowa aura, aż nietypowa dla tego miejsca. Bo zazwyczaj, jeśli konkursy odbywały się tu w grudniu, to był problem ze sprowadzeniem śniegu na obiekt, a wszystko wokół było jeszcze zielone. A teraz? Na odwrót. Wszędzie biało, a organizatorzy mieli problem, żeby odpowiednio przygotować skocznię, bo śniegu było wręcz za dużo.
Skocznia w Klingenthal to prawdziwa duma regionu. Ku mojemu zdziwieniu po raz pierwszy po drodze na zawody widziałem ją jeszcze w Dreźnie, zawartą jako część jednego z graffiti promujących całą wyżynę Vogtland na murze dworca Mitte. Potem pojawiła się jeszcze na długo zanim dotarłem choćby do jej okolic, kilkadziesiąt kilometrów przed Klingenthal, na specjalnym znaku drogowym. To nie tak, że wszyscy w promieniu kilkudziesięciu kilometrów żyją tu skokami. W mieście zainteresowanie zawodami, przynajmniej do tej pory było niewielkie i choć ceny noclegów odstraszały, a miejsca w nich znikały w ostatnich tygodniach szybko, to nie wygląda na to, żeby Klingenthal miało przeżyć najazd kibiców skoków. Wszyscy w regionie kojarzą za to futurystyczną, wysoką wieżę Vogtland Areny i jej ciekawy architektonicznie projekt. To dla nich swego rodzaju symbol tego miejsca.
A Klingenthal tradycje związane ze skokami ma wieloletnie. Istnieje lub istniało tu aż osiem obiektów. Żeby dowiedzieć się o ich historii najlepiej odwiedzić niewielkie Musik- und Wintersport Museum w centrum. Wstęp za sześć euro, a w środku makiety niemal wszystkich skoczni, które kiedykolwiek tu zbudowano - poza Vogtland Areną, także pierwszej C.A. Seydel Schanze, którą nazwano po pionierze dyscypliny w regionie z początków XX wieku, Aschbergschanze, na której zorganizowano pierwsze zawody Pucharu Świata w Klingenthal, które w 1986 roku wygrał tu Matti Nykaenen, wyburzonej w latach 90.; jak i Vogtlandschanze - dwóch mniejszych skoczni, na których wciąż trenują tu zawodnicy z lokalnych klubów i szkoły narciarskiej.
To jednak muzeum dotyczące nie tylko skoków i ogółem, jak wskazuje nazwa, sportów zimowych, ale także muzyki. Dlatego że Klingenthal słynie też z produkcji instrumentów. Najsłynniejsze? Akordeony Weltmeister, ale od setek lat powstają tu także skrzypce i harmonijki. Muzykę i sport świetnie łączy postać Howarda Williego Meisela. Jego nazwisko jest tu jednym z najważniejszych w regionie - rodzina Meiselów od kilku pokoleń tworzyli skrzypce. Jak się okazuje, on należy jednak do innego rodu, choć także zaangażowanego w budowę instrumentów - harmonijek. Howard Willie był jednak przede wszystkim architektem i zapalonym entuzjastą skoków. Na ścianie muzeum wisi projekt Boellerschanze - skoczni, która w 1936 roku miała dać Klingenthal organizację zawodów podczas igrzysk olimpijskich. Ostatecznie trafiły jednak do Garmisch-Partenkirchen.
Z jednej strony może dobrze, bo igrzyska w Ga-Pa, podobnie jak te zorganizowane latem 1936 roku w Berlinie, stały się jednym z symboli okresu władzy Adolfa Hitlera i źle wspomina się je do dziś. Z drugiej strony szkoda ambitnego projektu, bo Boellerschanze miała być pierwszym w historii obiektem pozwalającym na loty na 200 metrów. Meisel chciał wyprzedzić swoje czasy o kilkadziesiąt lat i sprawić, że do Klingenthal na mamuci obiekt i prestiżowe zawody zjadą się tysiące ludzi. Po wszystkim pozostał jednak tylko ten projekt ze ściany w muzeum. I namiastka skoczni, o której marzył Meisel - właśnie nowoczesna Vogtland Arena, na której w ten weekend rywalizują zawodnicy. Początek sobotniego i niedzielnego konkursu zaplanowano na godzinę 16:00. Relacje na żywo na Sport.pl i w aplikacji Sport.pl LIVE.